3. zapowiedź

 


Kiedy Maru wróciła do kuchni, w rękach niosła świeżą pościel i koce. Próbowała zapanować nad własnym napięciem – mówiła sobie, że to tylko praktyczne przygotowanie, nic więcej. Denerwowała się jednak bardziej, niż gdy pierwszy raz nocował u niej jej pierwszy były chłopak. Wtedy miała osiemnaście lat, mieszkała z rodzicami, a facet nie był obcym, który poluje na ludzi.

– Kanapa w salonie... – zaczęła cicho, ostrożnie, jakby każde słowo mogło rozjuszyć potężnego łowcę. – Jest szeroka, wygodna. Przygotuję tam posłanie.

Thwei uniósł na nią wzrok, pełen chłodnej niechęci.

– Nie chcę twojej miękkiej klatki.

– Ale tam... tam będzie ci lepiej odpocząć – odważyła się zaprotestować, choć ton głosu zdradzał brak przekonania.

Łowca wstał. Podszedł powoli, ciężko, jego krok brzmiał głucho na drewnianej podłodze. Stanął blisko, zbyt blisko dla jej komfortu, patrząc na nią z góry.

– Nie śpię na miękkim – wycedził. – Miękkie usypia czujność.

Maru poczuła, jak przyspiesza jej tętno, ale nie miała odwagi zaprotestować.

– Strych. – Thwei wskazał głową schody prowadzące na górę. – Tam jest cicho. Tam mnie zostaw.

Spojrzała w stronę schodów. Tam nie było przygotowanego miejsca, tylko stary, zakurzony, duszny strych pełen pudeł i resztek dawno zapomnianych rzeczy. Dla niej nie do wyobrażenia jako miejsce do spania – dla niego? Idealna nora.

– D-dobrze – szepnęła. – Jak chcesz.

Thwei ruszył sam. Ciężkie kroki trzeszczały na starych schodach, gdy wchodził na górę. Maru została w kuchni, wciąż trzymając w ramionach niepotrzebną już pościel. Gdy zniknął jej z oczu, usiadła ciężko przy stole. Położyła głowę na złożonych ramionach. Była wyczerpana. Głowa pulsowała od napięcia, gardło bolało od tłumionych emocji. Ale przynajmniej teraz wiedziała jedno – tej nocy nie zginie.

Na strychu tymczasem Thwei wszedł między kartony, odgarnął część starego brezentu i ciężko usiadł na drewnianych deskach.

Było duszno, pachniało kurzem, starymi tkaninami, suchym drewnem. Ale to było dobre miejsce. Cisza była tu pełniejsza.

Przymknął oczy, opierając się plecami o ścianę. Czuł Cetanu. On też tu był. Obserwował. Ale na razie nie mówił nic. Jak długo jednak miało trwać to jego milczenie? Tego Thwei absolutnie nie wiedział.

I ku szczerości nawet nie wiedział, czy chciałby to wiedzieć.

 

~ * ~

 

It’chi siedział w swoim gabinecie, przeglądając zwoje i systemy. Raporty spływały z jego klanu, w końcu sezon trwał, polowania odbywały się codziennie. Młodzi łowcy walczyli i ginęli, starzy dawali znać rzadko, ale wiedział, że radzą sobie doskonale. Sam It’chi tkwił w domu. Wątpił, by czekało go większe polowanie nim wyprawi wszystkie swoje dzieci na Rytuał.

Łowca westchnął ciężko. Lar’ja i Sir’ka. Dwójka czekała na swoje polowanie przejścia z niecierpliwością i to sprawiało przywódcy Guan równie dużo radości, co powodów do zmartwień. Nie martwił się o nich, na pewno nie o Lar’ję, ale Sir’ka…

Łowca obrócił głowę ku oknu. Wychodziło ono idealnie na bojowy plac, widział więc, jak jego córka pojawiła się tam w dymie, ogniu i złości. Psy przed domem zaczęły szczekać, zatem znów jacyś młodzi łowcy zaczepiali kobietkę lub co gorsze i bardziej prawdopodobne to ona zaczepiła ich.

It’chi westchnął. Nie, nie zareagował od razu, właściwie nie miał ochoty reagować w ogóle. To już nic nie dawało tak naprawdę. Sir’ka była zbyt silna, zbyt indywidualna, zbyt nieposłuszna i zbyt świadoma siebie, by cokolwiek już teraz zmienić.

Na jego komunikatorze pojawił się nowy sygnał i nowa wiadomość. Ui’stbi. Wezwanie do Rady, jeszcze dziś. It’chi zmarszczył brwi. Rada? W środku sezonu polowań? Na Prime nie zostało zbyt wielu starszych łowców, a młodsi nie mieli prawa brać udziału w obradach. Sprawa była zatem dziwna lub bardzo poważna.

It’chi podniósł się, zapiął płaszcz i wyszedł z gabinetu. Jego córka zniknęła, ale nie martwił się o nią. Martwił się raczej o całą pozostałą resztę planety. I bogowie mu świadkiem, modlił się do każdego z nich, by uchował ich dom od ognia, który płonął na zgubę wszystkiemu wokoło.

 

~ * ~

 

It’chi zerknął nieco zaskoczony na Ui’stbi. Czarownik był zachwycony przekazanym właśnie pomysłem, a reszta starszyzny, mocno okrojona z uwagi na sezon polowań, przypatrywała mu się z uwagą.

– Jeszcze jeden Rytuał? – dziwi się Paj’de z Jehdin.

– Tak! – ucieszył się Ui’stbi. – Przygotowania nie potrwają długo. Mamy przecież kilka awaryjnych planet, czyż nie? Nie muszą być węże.

– Węże to tradycja – zauważa niezadowolony T’atou z Ahra.

– Ale nie konieczność – odbija jego argument H’de. – Lordzie Ui’stbi, co skłoniło cię do organizowania narady i kolejnego Rytuału Przejścia?

– Cetanu – odpowiada radośnie czarownik.

It’chi wzdycha ciężko. Cetanu. Oczywiście, że Cetanu. Cokolwiek dziwnego i niepokojącego dzieje się w losach jego klanu przez ostatnie dwie dekady, Cetanu ma z tym wiele wspólnego. Teraz też. Kolejny Rytuał Przejścia oznaczałby, że Lar’ja i Sir’ka jeszcze w tym sezonie mieliby prawo polowań. It’chi wiedział to doskonale, nie dałby rady tym razem odmówić jej uporowi.

– To duże przedsięwzięcie – zauważa ostrożnie Hult’kain.

No tak. Syn Hult’kaina, Hult’ah, najmłodszy, też podchodziłby do polowania. It’chi zastanawiał się, czy Hult’kain też ma obawy ze względu na swoje szczenię, czy może pytanie rodziło się z czegoś innego.

– Ale jest do zrobienia – dodaje przywódca Kiande. – Kiande mają w opiece aktualnie dwie z dwudziestu planet, które nadawałyby się do Rytuału. Służymy terenami łowieckimi.

– Doskonale! – śmieje się Ui’stbi. – Mamy możliwość, a teraz czas na chęć. Głosujmy!

It’chi rozejrzał się po sali obradowej. Nie było tu nawet jednej piątej łowców, którzy w sezonie deszczów decydowali o Prime i losach rasy. Były tu jednak samice, a to oznaczało jedno – głosowanie odbędzie się, a wynik będzie ważny.

– Głosujmy – zadecydował H’de, który dziś pełnił rolę mistrza obrad.

Łowcy podnosili swoje dłonie lub nie ruszali się ze swoich miejsc. Hult’kain uniósł dłoń. It’chi zacisnął szczękę, przypomniał sobie, jak dziś Sir’ka wpadła na plac pełna ognia i dymu. Nie podobało mu się kolejne polowanie. Nie podobało mu się, że będzie musiał odesłać córkę na łowy tak nagle i tak, według niego, wcześnie.

Mimo tego podniósł dłoń. H’de rozejrzał się po wszystkich.

– Zadecydowane! – krzyknął. – Drugi Rytuał Przejścia odbędzie się! Lordzie Hult’kain, zostań, skoro zaoferowałeś swoją planetę, skorzystamy. Lordzie Ui’stbi, proszę abyś poprowadził przygotowania.

Czarownik pokiwał głową z radosnym pomrukiem. Pozostali łowcy wstali i rozeszli się, a It’chi wraz z nimi. Przywódcę klanu Guan czekała teraz rozmowa z dziećmi i bał się, że entuzjazm przysłoni zdrowy rozsądek, a ogień zapłonie zbyt radośnie.

 

~ * ~

 

W kompleksie treningowym Ataira paliło się tylko jedno ognisko. Madaarp siedział przy nim na kawałku kamiennego bloku. Takie kamienie nosili na barkach młodzi w czasie treningów – na skałach było widać ślady po chwycie tam, gdzie pazury wbijały się mocno w skałę.

Madaarp pamiętał, jak sam nosił takie bloki skalne. To było wiele zim temu, ale wciąż miał w umyśle całą wściekłość, jaka nim wtedy targała. Nie rozumiał ni w ząb tego ćwiczenia, gardził metodami Ataira, a mimo to stary mistrz go nie porzucił. Nawet pomimo tego, że w pierwszy dzień ich spotkania Madaarp ukradł mu rytualny zestaw zbroi i broni, Atair zostawił go przy sobie, trenując, wskazując drogę i… właściwie stając się jego ojcem, którego Madaarp tak naprawdę nigdy wcześniej nie miał.

– Odesłałeś młodych?

Madaarp uniósł spojrzenie. Atair. Stary mistrz mimo wieku i postawy skradał się cicho jak kot.

– Tak – potwierdził Madaarp. – Powinni już być w Domu Matek.

Atair skinął głową i usiadł na drugim ze skalnych bloków. Ogień grzał przyjemnie, planeta była cicha, a z Puszczy dobiegało ich nawoływanie nocnych ptaków.

– Rada zarządziła drugi Rytuał – poinformował Atair. – Głosowałem za. Zdagar i Va’sot podejdą do tego Rytuału. Mah’ki i Cau’tau zostają.

– Va’sot się nie nadaje – mruczy Madaarp. – Zginie.

– Zatem taka będzie wola Cetanu – odpowiada zimno Atair. – Va’sot jest tu już trzy sezony. Więcej dla niego nie zrobię. Ty też nie, Madaarp.

Młody łowca nie odpowiedział, ale Atair zauważył, jak zacisnął pięści.

– Ich porażki nie są twoją winą – zauważa Atair. – Nie jesteś ich trenerem. Nikt nie jest. Dajemy im tylko lepszy start, ale sami muszą z nim coś zrobić. Zawsze tak jest, z każdym z nich.

– Mnie to też się tyczyło, mistrzu? – pyta Madaarp.

Atair drgnął lekko. Mikroruch, którego nie zauważyłby nikt, kto Ataira nie znał zbyt dobrze. Madaarp znał go jednak doskonale. Odkąd po kradzieży Atair znalazł go w środku Puszczy przy zapomnianej świątyni Cetanu, Madaarp nie mieszkał nigdzie indziej niż w jego kompleksie treningowym. To nie zdarzało się nigdy wcześniej, by Atair wziął pod swoje skrzydła w pełni jakiegoś młodzieńca, nie zdarzyło się to też nigdy później.

– Nie – mruknął cicho Atair. – Ciebie się to nie tyczyło.

Madaarp nie odezwał się długo, mimo że nerwowo wpatrywał się w ogień.

– Jesteś mój, Madaarp – wyrzucił z siebie w końcu Atair. – Nie jesteś z mojej krwi, ale jesteś mój.

Słowa były krótkie, proste i kosztowały Ataira więcej, niż cokolwiek innego w jego życiu. Ale padły, w końcu padły i nagle między nim i Madaarpem zrobiło się dziwnie lżej i jaśniej.

– Idź spać – polecił w końcu Atair, wstając. – Jutro przeprowadzisz Zdagara i Va’sota przez ostatni trening. Wydasz im zestaw ze zbrojowni. Przyjdę dać im błogosławieństwo. To jeszcze mogę też dla nich zrobić.

 

~ * ~

 

Mój ojciec westchnął, gdy mój pisk rozdarł powietrze w całym domu. Ale niby jak inaczej miałam zareagować, gdy właśnie powiedział mi, że Rada zarządziła kolejny Rytuał i że tym razem, mimo jego obaw i niechęci, będę mogła do niego podejść.

– Jeszcze w tym księżycu? – zdziwił się Lar’ja. – To bardzo mało czasu, ojcze.

Powinno mnie zastanowić to, że mój wiecznie radosny i roztrzepany brat jest teraz niepewny i zamyślony. Nie zastanowiło mnie to. Miałam przejść Rytuał! Pokazać w końcu wszystkim, że mogę tu być, że naprawdę należę do yautja. Po Rytuale mogłam w końcu zmierzyć się z Thwei’m jak równy z równym. Po Rytualne mogłam… mogłam z Hult’ahem… w końcu…

Nie wiedziałam, czy ojciec podejrzewał, o czym myślę, czy może był po prostu jak zawsze o wszystko zmartwiony. Jego wzrok utkwił we mnie.

– Sir’ka, wystarczy – zamruczał cicho.

Stanęłam przed nim spokojniej, chociaż w środku ogień szalał z radości. Na zewnątrz nieco też, bo powietrze falowało od ciepła.

– To nie jest zabawa, Sir’ka – zauważył spokojnie ojciec. – To Rytuał. Wiesz, co to oznacza?

– Ojcze… – zaczęłam.

– Jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, zginiesz lub co gorsza cię wygnają, a wraz z tobą nas – zauważył ojciec. – Spoczywa na tobie los całego klanu, córko. Czy rozumiesz, co to oznacza?

Odetchnęłam. Ogień uspokoił się, ciało zrobiło się zimniejsze.

– Rozumiem, ojcze – zapewniłam.

– Dobrze – odpowiedział. – Rytuał zacznie się za siedem obrotów. Ćwiczcie, odpoczywajcie i módlcie się. Wszystko będzie wam potrzebne.