2. pakt

 


Maru wpatrywała się w łowcę z dziwną mieszanką zainteresowania i strachu. Thwei pochłonął już całego kurczaka, którego miała upiec jutro, na niedzielę. Teraz zabierał się za zamrożone kawałki wołowiny. Kobieta martwiła się przez chwilę, że gdy zabraknie jej zapasów, jedynym dostępnym mięsem będzie ona.

Młody Kiande widoczne zaspokoił swój głód tym, co miała kobieta w lodówce i zamrażarce. Otarł szczęki ramieniem, rzucił Maru niezadowolone spojrzenie i zerknął na swoje ramię – było lepkie od krwi, Thwei czuł tkwiący między mięśniami pocisk. Gdyby miał sprzęt, plecak i podstawową apteczkę, opatrzyłby to w ciągu chwili. Teraz nie bardzo miał wyjście, jak po prostu sobie z tym radzić.

Gdy wstał, Maru skuliła się momentalnie na krześle. Była przerażona łowcą. Nic dziwnego – Thwei był potężny, silny, wściekły, a ona jeszcze kilkanaście godzin temu eksperymentowała na nim jak na doświadczalnej myszy. Role się odwróciły – teraz on miał ją w garści.

Problemem było tylko to, że oboje w garści miał też Cetanu.

Thwei zerknął na całą kuchnię. Jasne blaty, jasne szafki. Wszystko było białe, szare lub czarne, sterylne i pozbawione życia. Jego kamienno-metalowa kuchnia z rodzinnego domu była bardziej… brudna. Żywy ogień zawsze palił się tam w palenisku, a regały wypełnione były jedzeniem. Tutaj wydawało mu się, że nie ma nic.

Łowca dotknął jeszcze raz ramienia. Mógł to rozedrzeć pazurami, wyciągając pocisk, ale wtedy miałby problem z dużą i krwawiącą raną. Mógł zostawić pocisk i męczyć się później z naderwanymi mięśniami i niepewnymi ruchami. Przeklęci ludzie! Żeby nie mieć jednego ostrza w zasięgu wzroku we własnym domu…

– Mogę… mogę się tym zająć.

Thwei uniósł swoje spojrzenie.

– Ty? – parsknął.

– Opatrzę cię, jeśli… mnie nie zabijesz – wyszeptała.

Thwei zmrużył tylko oczy. Gdy podszedł do Maru, kobieta skuliła się na miejscu. Stał nad nią przez kilka uderzeń serca. Milczał. Patrzył na drobną kobietę skuloną na krześle, z dłońmi zaciśniętymi na krawędzi siedziska, z oczami wlepionymi w jego twarz. Oddychała płytko, zbyt szybko. Był w stanie wyczuć zapach jej strachu – ciepły, duszny, słodkawy. Tak pachniały świadome końca ofiary, zanim padły.

Zacisnął szczęki.

– Skąd pewność, że cię nie zabiję po tym, jak mnie opatrzysz? – warknął cicho, niskim, twardym głosem.

Maru przełknęła ślinę.

– Bo… macie kodeks honorowy – wyszeptała. – Kodeks łowców.

Thwei wyprostował się nieco, jakby odruchowo, na dźwięk tych słów.

– Skąd przeświadczenie, że kodeks cię ochroni – prychnął, z niechęcią, ale i odrobiną czujnej ciekawości.

– Bo was badaliśmy – przyznała cicho. – Studiowałam was. Twoich pobratymców. Nie mam broni i… chcę pomóc.

Łowca zawahał się jeszcze chwilę. Potem mruknął cicho coś pod nosem – Maru nie znała tych słów, ale ich ton brzmiał jak przekleństwo. Gdyby Hult’kain usłyszał, jak jego syn mówi, zbeształby go jak mało kiedy. Słowo było paskudne, ale też dosadne.

W końcu Thwei odsunął się o krok.

– Próbuj – mruknął z niechęcią, siadając na drugim z krzeseł. Drewno zaskrzypiało cicho pod ciężarem łowcy.

Maru ostrożnie wstała. Wyminęła go, trzęsąc się lekko. Wyciągnęła z jednej z szafek niewielką apteczkę – dobrze zaopatrzoną. Zbyt dobrze jak na zwykły, ludzki dom. Idealnie jak na kogoś, kto na co dzień kroił obcych w sterylnym, świetnie oświetlonym laboratorium.

– Nie ruszaj się – poprosiła. – I obróć. Do mnie.

Thwei posłuchał – nie dlatego, że musiał, ale dlatego, że pozwolił jej wierzyć, że ma jakąkolwiek kontrolę nad sytuacją.

– Rana nie wygląda źle… – zaczęła ostrożnie. – Pocisk utkwił płytko. Mam nadzieję, że nie uszkodził włókien nerwowych. Twoja regeneracja i tak pewnie już zrobi swoje, ale trzeba wyjąć to teraz, zanim zacznie zarastać.

Thwei nie skomentował. O tym samym myślał jeszcze kilka minut temu i tylko ze względu na wszelkie niedogodności, jakie pozostawienie rany samej sobie mogło spowodować, pozwolił Maru się tym zająć. Obserwował ją, jak pochyla się nad raną, dezynfekuje skórę, jak palce delikatnie rozchylają brzegi mięśnia.

Gdy wbiła metalowe kleszcze i zaczęła szukać pocisku, jego mięśnie napięły się mimowolnie. Czuł każdy ruch, każdy fragment metalu drażniący tkanki. Maru przełknęła ślinę – dłoń jej drżała. Bała się, mimo że Thwei nie targnął się ani do ataku, ani do obrony. Obserwowała nie tylko ranę, ale też delikatnie zaciskające się palce łowcy.

– Jeszcze chwila – wyszeptała, bardziej do siebie, niż do niego. – Prawie mam…

Pocisk wysunął się na powierzchnię. Mały, zdeformowany kawałek metalu, zielony od neonowej krwi yautja.

– Gotowe – powiedziała, pozwalając sobie na szybki oddech ulgi. – Teraz opatrunek.

Thwei obserwował ją uważnie do samego końca. Kiedy skończyła i zaczęła chować narzędzia, dopiero wtedy się odezwał:

– Dziś nie umrzesz – wymruczał niechętnie, złym, zmęczonym tonem. – Nie z mojej ręki.

W ciszy, jaka zapadła, oboje wiedzieli jedno: ich układ wcale nie oznaczał końca tej gry.

 

~ * ~

 

Hult’ah przesunął trzymany w zębach kawałek suszonego mięsa o kilka centymetrów, żując kolejny fragment w całkowitym skupieniu. Jego palce przesuwały się po holograficznej klawiaturze, wywołując nowe kody w systemie do jednej z części maszyny, której nie potrafiłam tak naprawdę nawet nazwać. Kompletnie nie zwracał na mnie uwagi, pochłonięty kodowaniem na tyle, że nawet czasami zapominał żuć.

Gdy dotknęłam jego ramienia, nie zwrócił na to większej uwagi. Dopiero gdy moja ręka wsunęła się na jego kark, drgnął nieznacznie, jakby właśnie uświadomił sobie, że nie jest sam. Mimo to nie odwrócił się od razu. Mięsień pod moimi palcami napiął się lekko – wiedziałam już, że nie koduje, nie tak, jak wcześniej. Przełknął też resztę mięsa, które miał w ustach i zacisnął szczęki.

– Co robisz? – zapytałam cicho, zbliżając się nieco bardziej i zerkając przez jego ramię na rozświetlony interfejs. – Wygląda… poważnie.

– Bo jest poważne, paskudo – mruknął bez większych emocji, chociaż pod moimi palcami jego mięśnie wciąż wyczuwalnie się napinały. – System zasilania szwankuje. Jeśli nie zaktualizuję kodu sterującego filtracją energii, to mogę pożegnać się z osłonami przy pierwszej burzy energetycznej.

Mruknęłam tylko w odpowiedzi. Nie miałam pojęcia, o czym mówi. Znaczy – miałam, na tyle, żeby wiedzieć, że chodzi o jego statek, ale nie na tyle, by się w to wtrącać. To nie była moja dziedzina. Tak samo zresztą, jak cierpliwość – chciałam wyjść, a wiedziałam, że zajęty pracą Hult’ah nie da się wyciągnąć do Puszczy tak łatwo.

– To długo potrwa? – zapytałam mimo wszystko, przesuwając palce delikatnie po jego karku.

– Sir’ka… – westchnął, po raz pierwszy naprawdę reagując; głos miał niski, lekko zmęczony, ale idealnie wyczułam też coś jeszcze w tym niespokojnym, chrapliwym tonie. – Jeśli próbujesz mnie rozproszyć, to ci się udało. Ale jeśli chcesz mi pomóc, to musisz się albo odsunąć, albo...

Zamilkł w pół zdania. Jego bark uniósł się lekko, jakby nie był pewien, jak dokończyć. Jakby chciał strącić moją dłoń z siebie przez krótki moment, ale w ostatniej chwili zdecydował, że nie, nie zrobi tego.

– Albo? – szepnęłam, przesuwając dłoń niżej, do miejsca, gdzie kark przechodził w linię jego pleców. – Słucham, Hult’ah.

W końcu się odwrócił. Jego spojrzenie było pełne niecierpliwości, której na co dzień nie miał dla nikogo – poza mną. I chociaż nadal wyglądał, jakby próbował zachować spokój, znałam go już na tyle dobrze, by wiedzieć, że wewnątrz się w nim gotuje. Ja zresztą czułam nie mniej, niż on.

– Albo zostań – powiedział w końcu, łapiąc moją dłoń i odsuwając ją nieco od siebie. – Tylko nie przeszkadzaj.

Uśmiechnęłam się, tym razem nieco bardziej złośliwie. Przesunęłam się, by usiąść bliżej niego, tak blisko, że czułam ciepło jego ciała przy swoim ramieniu. Zerknął na mnie krótko i westchnął, wracając do kodowania. Z tej strony widziałam na hologramie, jak kolejne znaki pojawiają się w odpowiednich sekwencjach, które rozumiał pewnie tylko on.

Nie odzywałam się przez kilka minut. Naprawdę próbowałam nie przeszkadzać, tak, jak prosił. Ale Hult’ah był... paskudnie nudny, kiedy skupiał się na czymś technicznym. Miał też wtedy tę swoją minę: ściągnięte brwi, napięcie w szczękach i absolutne zero uwagi poświęcanej czemukolwiek poza kodem.

Najpierw tylko się wierciłam. Od niechcenia, ale wystarczająco, by delikatnie trącać go biodrem. Potem zaczęłam machać nogą w powietrzu. Wciąż nic. Kolejne ciągi danych pojawiały się na ekranie, a jego palce śmigały po hologramie jakby on sam był częścią maszyny.

Westchnęłam teatralnie. Wciąż nic.

– W tym tempie odgryziesz mi nogę, zanim skończę aktualizację – zauważył w końcu sucho, nawet nie spoglądając w moją stronę.

Prychnęłam, ale nie zamierzałam się poddawać. Wsunęłam rękę pod jego ramię i położyłam dłoń na jego brzuchu, tuż nad pasem. Wstrzymał oddech na sekundę – zwycięstwo! – ale zaraz potem opuścił ręce i spojrzał na mnie z taką napiętą cierpliwością, którą mógł mieć tylko on.

– Sir’ka… – powiedział bardzo spokojnie, przyciskając palce jednej dłoni do skroni. – Czy ty właśnie próbujesz mnie doprowadzić do szału?

– Nie – odpowiedziałam z niewinnym uśmiechem, szczęśliwa, że w końcu oderwał się od swojej pracy. – Ja cię próbuję zabrać do Puszczy.

Westchnął.

– Nie mam czasu na Puszczę – wymruczał. – Muszę skończyć ten…

Oparłam się o niego i zbliżyłam tak, że patrzyłam mu prosto w jego oczy, mając go tuż przed sobą. Widziałam w jego spojrzeniu to znajome napięcie – walczył ze sobą i doskonale wiedziałam, że przegrywa tę walkę z kretesem.

– Albo wstaniesz teraz, albo naprawdę się rozbiorę i położę na tych twoich kodach – powiedziałam cicho, niemal rozbawiona. – I wtedy już na pewno nie dokończysz.

Hult’ah zamruczał głęboko i z całkowicie wyczerpanym gestem odsunął się od terminala. Jego pazury zamknęły interfejs jednym ruchem, a kiedy wstał, miał minę, jakby właśnie zdecydował się rzucić na tura bez zbroi.

– Na Paya, Sir’ka – mruknął. – Masz w sobie więcej chaosu niż trzy burze razem wzięte.

– Ale jestem ładniejsza – przypomniałam mu radośnie.

– Sporna kwestia, paskudo – odburknął, zapinając metalowe osłony na ramiona. – Rusz się. Jak wrócimy, to i tak będę musiał wszystko zrobić od nowa.

Uśmiechnęłam się szeroko.

– Puszcza! – zawołałam triumfalnie, ruszając w stronę wyjścia.

Za moimi plecami usłyszałam jego niski pomruk, ale i tak poszedł za mną. Zawsze szedł – czasami po prostu musiałam starać się bardziej.

 

~ * ~

 

Cisza dusiła coraz bardziej.

Thwei nie wytrzymał.

– Wiesz... – zaczął nisko, przeciągając słowa. – Najchętniej rozerwałbym cię na strzępy już pierwszej nocy w twoim laboratorium.

Maru wzdrygnęła się, ale nie odwróciła wzroku. Zacisnęła palce na brzegu krzesła, jakby tylko to trzymało ją jeszcze w miejscu.

– Tak – odpowiedziała cicho. – Wiem.

– Napawałaś się tym, co robicie. Cięliście mnie, wstrzykiwaliście, szukaliście... odpowiedzi. – W jego głosie była wściekłość, ale i coś jeszcze: głębszy, palący wstyd. – Jak zwierzęciu. Jak maszynie.

Maru odetchnęła ciężko, głos jej zadrżał.

– Myślisz, że tego nie widzę? Że sobie to wybaczyłam?

– Nie widzę, żebyś próbowała. – Thwei wstał. Jego cień przesunął się po ścianie, czarny i rozciągnięty. – Nadal tam pracujesz. Pewnie nadal szukają mnie. Albo mnie podobnych.

– Bo inaczej mnie zabiją! – wyrzuciła z siebie w końcu. Głos jej się załamał. – Myślisz, że mam wybór? Chcesz wiedzieć, ilu z nas zginęło, bo próbowali przestać?! Chcesz wiedzieć, ilu było „niepotrzebnych świadków”?!

Thwei zatrzymał się. Czuł, jak jego serce wali mocniej.

– Jesteś tchórzem – syknął, wskazując na nią palcem. – Więc teraz siedzisz tu, płaczesz i liczysz na litość.

– Próbuję przeżyć! – krzyknęła. – Tak jak ty!

Słowa zawisły w powietrzu, twarde i gorące. Patrzyli na siebie, ciężko oddychając. Thwei zbliżył się, niebezpiecznie blisko.

– Nie porównuj nas. – Głos miał już niemal jak szept, ale każde słowo cięło jak nóż. – Ja nie jestem tobą.

Maru przełknęła ślinę. Oczy błyszczały jej w słabym świetle.

– Może nie. Ale oboje tu tkwimy – wyszeptała, odwracając od niego spojrzenie. – Ty przez Cetanu. Ja przez ciebie.

Mijały kolejne sekundy. Thwei w końcu odwrócił spojrzenie. Odsunął się powoli, ciężko oddychając przez zaciśnięte zęby. Spojrzał na ściany – były czyste, bez najmniejszego śladu, że coś było nie tak, ale Thwei wiedział, że gdyby przyszło co do czego, pokryłyby się czarnym ogniem boga śmierci. Ta zapora nie była czymś, z czym mógł mierzyć się jakikolwiek łowca.

– Ten dom… – warknął. – Jesteśmy tu uwięzieni. I żadne z nas nie wyjdzie, dopóki Cetanu tego nie zechce.

Maru skinęła lekko głową, czując dziwną ulgę, że wreszcie padły jakiekolwiek słowa.

– Nie zabijesz mnie? – zapytała cicho.

Thwei skrzywił się, ale nie zaprzeczył, ani nie potwierdził niczego.

– Potrzebuję sprzętu – wycedził w końcu. – Sprzętu i statku.

Maru spojrzała na niego, z wahaniem, ale i z myślą, która powoli zaczynała kiełkować w jej głowie. W końcu wypowiedziała to, o czym myślała:

– Jeśli pomogę ci go odzyskać – zaczęła ostrożnie – będziemy mieli większą szansę przeżyć oboje.

Thwei zamruczał z niechęcią. Nie podobał mu się ten układ. Nie podobałaby mu się żaden układ, w który musiałby wejść z człowiekiem. Mimo to wiedział, że bez sprzętu i statku jest właściwie bezbronny i w bardzo, ale to bardzo beznadziejnej sytuacji.

– Dobrze. – Skinął głową powoli. – Pomagasz mi dostać się do sprzętu. Za to żyjesz. Na razie.

– Na razie – powtórzyła cicho, ściskając ramiona.

Znów zapadła cisza. Nie była już jednak tak dławiąca, tak beznadziejnie napięta. A potem... coś się zmieniło.

Cichy szmer przeszedł przez ściany domu. W wentylacji znów usłyszeli znajome, jednostajne bzyczenie. Gdzieś w kuchni włączył się chłodzący agregat lodówki. Zgaszone wcześniej panele na suficie rozbłysły jeden po drugim, przywracając równomierne, miękkie światło.

Systemy wróciły.

Maru wciągnęła gwałtownie powietrze, jakby dopiero teraz mogła znów oddychać pełną piersią. Spojrzała na migające przez chwilę kontrolki na panelu ściennym. Wszystko wracało do normy.

Thwei, stojąc nadal na środku kuchni, z warkotem uniósł głowę, patrząc w stronę sufitowych świateł. Cetanu przestał ich trzymać w zamknięciu, ale nie dlatego, że zrezygnował. Po prostu usiadł wygodnie w cieniu, czekając, co zrobią dalej.

Łowca oparł się ciężko o blat. Czuł, jak zmęczenie osiada mu na barkach, wciska się pod skórę, spowalnia ruchy. Był zły. Zły na siebie, na kobietę, na Cetanu, na bogów i na to, że musiał przyjąć ten układ. Był też zły na swój stan – ciało wołało o wypoczynek.

– Odpocznij – rzucił w końcu, nie patrząc na Maru. – Jutro pomówimy o planie.

– Ty też powinieneś – odpowiedziała cicho.

Spojrzał na nią kątem oka. Jeszcze niedawno jej obecność była dla niego wyłącznie zagrożeniem. Teraz – czymś nieznośnie nieuniknionym. Przez chwilę Thwei stał tak w milczeniu – oboje byli wyczerpani, każdy na swój sposób. W końcu Maru drgnęła na krześle.

– Przygotuję ci miejsce. – Jej głos był cichy, ostrożny, niemal ugodowy. – Potrzebujesz snu bardziej niż ja.

Nie odpowiedział. Pozwolił jej wierzyć, że może decydować o czymkolwiek. W tej chwili nie miał siły na cokolwiek innego. Gdy wyszła na chwilę do sąsiedniego pokoju, przemykając się w strachu, opadł na krzesło, masując kark.

Cetanu go tu zatrzymał. Ale nie po to, żeby go zabić. Bóg śmierci nie chciał jeszcze jego życia. Nie teraz. Zatem czekało go zapewne o wiele, wiele cięższe zadanie.