Kiedy Maru wróciła do kuchni, w
rękach niosła świeżą pościel i koce. Próbowała zapanować nad własnym napięciem
– mówiła sobie, że to tylko praktyczne przygotowanie, nic więcej. Denerwowała
się jednak bardziej, niż gdy pierwszy raz nocował u niej jej pierwszy były
chłopak. Wtedy miała osiemnaście lat, mieszkała z rodzicami, a facet nie był
obcym, który poluje na ludzi.
– Kanapa w salonie... – zaczęła
cicho, ostrożnie, jakby każde słowo mogło rozjuszyć potężnego łowcę. – Jest
szeroka, wygodna. Przygotuję tam posłanie.
Thwei uniósł na nią wzrok, pełen
chłodnej niechęci.
– Nie chcę twojej miękkiej
klatki.
– Ale tam... tam będzie ci
lepiej odpocząć – odważyła się zaprotestować, choć ton głosu zdradzał brak
przekonania.
Łowca wstał. Podszedł powoli,
ciężko, jego krok brzmiał głucho na drewnianej podłodze. Stanął blisko, zbyt
blisko dla jej komfortu, patrząc na nią z góry.
– Nie śpię na miękkim –
wycedził. – Miękkie usypia czujność.
Maru poczuła, jak przyspiesza
jej tętno, ale nie miała odwagi zaprotestować.
– Strych. – Thwei wskazał głową
schody prowadzące na górę. – Tam jest cicho. Tam mnie zostaw.
Spojrzała w stronę schodów. Tam
nie było przygotowanego miejsca, tylko stary, zakurzony, duszny strych pełen
pudeł i resztek dawno zapomnianych rzeczy. Dla niej nie do wyobrażenia jako
miejsce do spania – dla niego? Idealna nora.
– D-dobrze – szepnęła. – Jak
chcesz.
Thwei ruszył sam. Ciężkie kroki
trzeszczały na starych schodach, gdy wchodził na górę. Maru została w kuchni,
wciąż trzymając w ramionach niepotrzebną już pościel. Gdy zniknął jej z oczu,
usiadła ciężko przy stole. Położyła głowę na złożonych ramionach. Była
wyczerpana. Głowa pulsowała od napięcia, gardło bolało od tłumionych emocji.
Ale przynajmniej teraz wiedziała jedno – tej nocy nie zginie.
Na strychu tymczasem Thwei
wszedł między kartony, odgarnął część starego brezentu i ciężko usiadł na
drewnianych deskach.
Było duszno, pachniało kurzem,
starymi tkaninami, suchym drewnem. Ale to było dobre miejsce. Cisza była tu
pełniejsza.
Przymknął oczy, opierając się
plecami o ścianę. Czuł Cetanu. On też tu był. Obserwował. Ale na razie nie
mówił nic. Jak długo jednak miało trwać to jego milczenie? Tego Thwei
absolutnie nie wiedział.
I ku szczerości nawet nie
wiedział, czy chciałby to wiedzieć.
~ * ~
It’chi siedział w swoim
gabinecie, przeglądając zwoje i systemy. Raporty spływały z jego klanu, w końcu
sezon trwał, polowania odbywały się codziennie. Młodzi łowcy walczyli i ginęli,
starzy dawali znać rzadko, ale wiedział, że radzą sobie doskonale. Sam It’chi
tkwił w domu. Wątpił, by czekało go większe polowanie nim wyprawi wszystkie
swoje dzieci na Rytuał.
Łowca westchnął ciężko. Lar’ja i
Sir’ka. Dwójka czekała na swoje polowanie przejścia z niecierpliwością i to
sprawiało przywódcy Guan równie dużo radości, co powodów do zmartwień. Nie
martwił się o nich, na pewno nie o Lar’ję, ale Sir’ka…
Łowca obrócił głowę ku oknu.
Wychodziło ono idealnie na bojowy plac, widział więc, jak jego córka pojawiła
się tam w dymie, ogniu i złości. Psy przed domem zaczęły szczekać, zatem znów
jacyś młodzi łowcy zaczepiali kobietkę lub co gorsze i bardziej prawdopodobne
to ona zaczepiła ich.
It’chi westchnął. Nie, nie
zareagował od razu, właściwie nie miał ochoty reagować w ogóle. To już nic nie
dawało tak naprawdę. Sir’ka była zbyt silna, zbyt indywidualna, zbyt
nieposłuszna i zbyt świadoma siebie, by cokolwiek już teraz zmienić.
Na jego komunikatorze pojawił
się nowy sygnał i nowa wiadomość. Ui’stbi. Wezwanie do Rady, jeszcze dziś.
It’chi zmarszczył brwi. Rada? W środku sezonu polowań? Na Prime nie zostało
zbyt wielu starszych łowców, a młodsi nie mieli prawa brać udziału w obradach.
Sprawa była zatem dziwna lub bardzo poważna.
It’chi podniósł się, zapiął
płaszcz i wyszedł z gabinetu. Jego córka zniknęła, ale nie martwił się o nią.
Martwił się raczej o całą pozostałą resztę planety. I bogowie mu świadkiem,
modlił się do każdego z nich, by uchował ich dom od ognia, który płonął na
zgubę wszystkiemu wokoło.
~ * ~
It’chi zerknął nieco zaskoczony
na Ui’stbi. Czarownik był zachwycony przekazanym właśnie pomysłem, a reszta
starszyzny, mocno okrojona z uwagi na sezon polowań, przypatrywała mu się z
uwagą.
– Jeszcze jeden Rytuał? – dziwi
się Paj’de z Jehdin.
– Tak! – ucieszył się Ui’stbi. –
Przygotowania nie potrwają długo. Mamy przecież kilka awaryjnych planet, czyż
nie? Nie muszą być węże.
– Węże to tradycja – zauważa niezadowolony
T’atou z Ahra.
– Ale nie konieczność – odbija
jego argument H’de. – Lordzie Ui’stbi, co skłoniło cię do organizowania narady
i kolejnego Rytuału Przejścia?
– Cetanu – odpowiada radośnie
czarownik.
It’chi wzdycha ciężko. Cetanu.
Oczywiście, że Cetanu. Cokolwiek dziwnego i niepokojącego dzieje się w losach
jego klanu przez ostatnie dwie dekady, Cetanu ma z tym wiele wspólnego. Teraz
też. Kolejny Rytuał Przejścia oznaczałby, że Lar’ja i Sir’ka jeszcze w tym
sezonie mieliby prawo polowań. It’chi wiedział to doskonale, nie dałby rady tym
razem odmówić jej uporowi.
– To duże przedsięwzięcie –
zauważa ostrożnie Hult’kain.
No tak. Syn Hult’kaina, Hult’ah,
najmłodszy, też podchodziłby do polowania. It’chi zastanawiał się, czy
Hult’kain też ma obawy ze względu na swoje szczenię, czy może pytanie rodziło
się z czegoś innego.
– Ale jest do zrobienia – dodaje
przywódca Kiande. – Kiande mają w opiece aktualnie dwie z dwudziestu planet,
które nadawałyby się do Rytuału. Służymy terenami łowieckimi.
– Doskonale! – śmieje się
Ui’stbi. – Mamy możliwość, a teraz czas na chęć. Głosujmy!
It’chi rozejrzał się po sali
obradowej. Nie było tu nawet jednej piątej łowców, którzy w sezonie deszczów
decydowali o Prime i losach rasy. Były tu jednak samice, a to oznaczało jedno –
głosowanie odbędzie się, a wynik będzie ważny.
– Głosujmy – zadecydował H’de,
który dziś pełnił rolę mistrza obrad.
Łowcy podnosili swoje dłonie lub
nie ruszali się ze swoich miejsc. Hult’kain uniósł dłoń. It’chi zacisnął
szczękę, przypomniał sobie, jak dziś Sir’ka wpadła na plac pełna ognia i dymu.
Nie podobało mu się kolejne polowanie. Nie podobało mu się, że będzie musiał
odesłać córkę na łowy tak nagle i tak, według niego, wcześnie.
Mimo tego podniósł dłoń. H’de
rozejrzał się po wszystkich.
– Zadecydowane! – krzyknął. –
Drugi Rytuał Przejścia odbędzie się! Lordzie Hult’kain, zostań, skoro
zaoferowałeś swoją planetę, skorzystamy. Lordzie Ui’stbi, proszę abyś
poprowadził przygotowania.
Czarownik pokiwał głową z
radosnym pomrukiem. Pozostali łowcy wstali i rozeszli się, a It’chi wraz z
nimi. Przywódcę klanu Guan czekała teraz rozmowa z dziećmi i bał się, że
entuzjazm przysłoni zdrowy rozsądek, a ogień zapłonie zbyt radośnie.
~ * ~
W kompleksie treningowym Ataira
paliło się tylko jedno ognisko. Madaarp siedział przy nim na kawałku kamiennego
bloku. Takie kamienie nosili na barkach młodzi w czasie treningów – na skałach
było widać ślady po chwycie tam, gdzie pazury wbijały się mocno w skałę.
Madaarp pamiętał, jak sam nosił
takie bloki skalne. To było wiele zim temu, ale wciąż miał w umyśle całą
wściekłość, jaka nim wtedy targała. Nie rozumiał ni w ząb tego ćwiczenia,
gardził metodami Ataira, a mimo to stary mistrz go nie porzucił. Nawet pomimo
tego, że w pierwszy dzień ich spotkania Madaarp ukradł mu rytualny zestaw zbroi
i broni, Atair zostawił go przy sobie, trenując, wskazując drogę i… właściwie
stając się jego ojcem, którego Madaarp tak naprawdę nigdy wcześniej nie miał.
– Odesłałeś młodych?
Madaarp uniósł spojrzenie.
Atair. Stary mistrz mimo wieku i postawy skradał się cicho jak kot.
– Tak – potwierdził Madaarp. –
Powinni już być w Domu Matek.
Atair skinął głową i usiadł na
drugim ze skalnych bloków. Ogień grzał przyjemnie, planeta była cicha, a z
Puszczy dobiegało ich nawoływanie nocnych ptaków.
– Rada zarządziła drugi Rytuał –
poinformował Atair. – Głosowałem za. Zdagar i Va’sot podejdą do tego Rytuału.
Mah’ki i Cau’tau zostają.
– Va’sot się nie nadaje – mruczy
Madaarp. – Zginie.
– Zatem taka będzie wola Cetanu
– odpowiada zimno Atair. – Va’sot jest tu już trzy sezony. Więcej dla niego nie
zrobię. Ty też nie, Madaarp.
Młody łowca nie odpowiedział,
ale Atair zauważył, jak zacisnął pięści.
– Ich porażki nie są twoją winą
– zauważa Atair. – Nie jesteś ich trenerem. Nikt nie jest. Dajemy im tylko
lepszy start, ale sami muszą z nim coś zrobić. Zawsze tak jest, z każdym z
nich.
– Mnie to też się tyczyło,
mistrzu? – pyta Madaarp.
Atair drgnął lekko. Mikroruch,
którego nie zauważyłby nikt, kto Ataira nie znał zbyt dobrze. Madaarp znał go
jednak doskonale. Odkąd po kradzieży Atair znalazł go w środku Puszczy przy
zapomnianej świątyni Cetanu, Madaarp nie mieszkał nigdzie indziej niż w jego
kompleksie treningowym. To nie zdarzało się nigdy wcześniej, by Atair wziął pod
swoje skrzydła w pełni jakiegoś młodzieńca, nie zdarzyło się to też nigdy
później.
– Nie – mruknął cicho Atair. –
Ciebie się to nie tyczyło.
Madaarp nie odezwał się długo,
mimo że nerwowo wpatrywał się w ogień.
– Jesteś mój, Madaarp – wyrzucił
z siebie w końcu Atair. – Nie jesteś z mojej krwi, ale jesteś mój.
Słowa były krótkie, proste i
kosztowały Ataira więcej, niż cokolwiek innego w jego życiu. Ale padły, w końcu
padły i nagle między nim i Madaarpem zrobiło się dziwnie lżej i jaśniej.
– Idź spać – polecił w końcu
Atair, wstając. – Jutro przeprowadzisz Zdagara i Va’sota przez ostatni trening.
Wydasz im zestaw ze zbrojowni. Przyjdę dać im błogosławieństwo. To jeszcze mogę
też dla nich zrobić.
~ * ~
Mój ojciec westchnął, gdy mój pisk
rozdarł powietrze w całym domu. Ale niby jak inaczej miałam zareagować, gdy właśnie
powiedział mi, że Rada zarządziła kolejny Rytuał i że tym razem, mimo jego obaw
i niechęci, będę mogła do niego podejść.
– Jeszcze w tym księżycu? – zdziwił
się Lar’ja. – To bardzo mało czasu, ojcze.
Powinno mnie zastanowić to, że mój
wiecznie radosny i roztrzepany brat jest teraz niepewny i zamyślony. Nie zastanowiło
mnie to. Miałam przejść Rytuał! Pokazać w końcu wszystkim, że mogę tu być, że naprawdę
należę do yautja. Po Rytuale mogłam w końcu zmierzyć się z Thwei’m jak równy z równym.
Po Rytualne mogłam… mogłam z Hult’ahem… w końcu…
Nie wiedziałam, czy ojciec podejrzewał,
o czym myślę, czy może był po prostu jak zawsze o wszystko zmartwiony. Jego wzrok
utkwił we mnie.
– Sir’ka, wystarczy – zamruczał cicho.
Stanęłam przed nim spokojniej, chociaż
w środku ogień szalał z radości. Na zewnątrz nieco też, bo powietrze falowało od
ciepła.
– To nie jest zabawa, Sir’ka – zauważył
spokojnie ojciec. – To Rytuał. Wiesz, co to oznacza?
– Ojcze… – zaczęłam.
– Jeśli cokolwiek pójdzie nie tak,
zginiesz lub co gorsza cię wygnają, a wraz z tobą nas – zauważył ojciec. – Spoczywa
na tobie los całego klanu, córko. Czy rozumiesz, co to oznacza?
Odetchnęłam. Ogień uspokoił się,
ciało zrobiło się zimniejsze.
– Rozumiem, ojcze – zapewniłam.
– Dobrze – odpowiedział. – Rytuał
zacznie się za siedem obrotów. Ćwiczcie, odpoczywajcie i módlcie się. Wszystko będzie
wam potrzebne.
