Do wielkiego balu pozostał
zaledwie tydzień — wszystkie wysoko postawione rody były już niemalże gotowe,
ostatnie zamówienia i przeróbki opuszczały moją pracownię, a spóźnialscy w
biegu starali się dopiąć ostatnie sprawy.
Hrabianka Jal’donet kilkanaście
minut temu niemalże wybłagała u mnie kolejne przeróbki sukni. Piękny strój miał
być jeszcze piękniejszy, a hrabianka, młoda, ale już zorientowana w dworskich
manierach dziewczyna, potrafiła dodawać do sukni tak niezwykłe akcenty, że jej
stroje zawsze zachwycały.
Ustawiłam suknię na stojaku i
wygładziłam ją dokładnie. Szyłam ją niedawno, pamiętałam, jak sprawiła mi sporo
problemów przez to, jak różne tkaniny i kolory w sobie miała. Moja inspiracja
przyszła do mnie wtedy wraz z naprawą starej kurtki Viego.
Teraz praca była nieco prostsza.
Kapryśna moda dworska znów się zmieniła i suknię trzeba było nieco skrócić.
Jal’donet nie chciała jednak pełnej przeróbki — miałam suknię podgiąć w kilku
miejscach z pomocą wstążek i nici tak, by wyglądała na krótszą, ale
jednocześnie, by jej wygląd znacząco wyróżniał się od tego, co będą miały inne
kobiety.
Z pudłem nici, igieł i wstążek
przysiadłam na podłodze przy sukni, delikatnie podwijając i upinając materiały.
Praca nie była trudna ani ciężka, ale musiałam być uważna. Materiały były
lekkie i dość łatwo było je uszkodzić.
Był słoneczny ranek, do pracowni
wpadało ciepłe słońce, wypełniając ją swoim przyjemnym blaskiem. Viego zniknął
gdzieś wieczorem, wciąż zachwycony swoją nową kurtką. Miałam nadzieję, że wróci
niedługo. W jego towarzystwie nie doskwierała mi ani samotność, ani nuda.
Nie musiałam długo czekać na
niego - kilkanaście minut po tym, jak zaczęłam pracę przy sukni Jal’donet,
pracownia pociemniała, zrobiło się w niej zimniej i wypełnił ją przeklęty szept
Mgły. Viego pojawił się kilka sekund później, uśmiechnięty, zadowolony i z tym
szalonym błyskiem w oczach, który pojawiał się tam wtedy, gdy król knuł coś
niedobrego i złośliwego.
- Marie! - zawołał radośnie. -
Już na nogach? Chodź tu szybko, jesteś mi potrzebna.
Spojrzałam na niego zaskoczona,
wciąż jednak siedząc przy sukni, rękoma odginając delikatne materiały.
- No chodź tu, głupia szwaczko.
- Viego zaśmiał się tylko.
Zrobiłam głupią minę, ale
posłusznie podniosłam się, otrzepując z nikłego kurzu. Podeszłam do Viego i
dopiero wtedy zauważyłam, że zrujnowany król trzyma coś w swoich rękach,
ukrywając to jednak bardzo, bardzo skrzętnie. Zerknęłam na niego i jego
zadziorne, skore do żartów oblicze. Cóż nowego i szalonego wymyślił ten
zrujnowany ponad wszystko król?
- Viego? - zapytałam, gdy
uśmiech nie znikał z jego twarzy, ale nic ponadto zrujnowany król nie zrobił. -
Co ty tam masz?
Król zaśmiał się i rozchylił
palce. W dłoniach trzymał niewielką grudkę ziemi, w której tkwiła nieduża
cebulka. Z cebulki wyrastały zielone, piękne liście i jeszcze piękniejszy,
fioletowy kwiat. Krokus. Fioletowy krokus, dokładnie taki, jakich tysiące,
miliony pokrywały łąki Camavoru - to o tych kwiatach opowiadał mi z takim
uczuciem Ledros.
- Oh! - westchnęłam. - Jest taki
piękny!
Viego uśmiechnął się jedynie.
Trzymał tę grudkę ziemi z niewielkim kwiatem w środku niczym najcenniejszy
skarb. Nie dziwiłam mu się - nie wiedziałam, jak teraz wygląda Camavor i czy
krokusy kwitną tak dalej, ale ewidentnie te kwiaty były czymś niezwykłym dla
zrujnowanego króla. Niespotykana była też pora kwitnienia tego konkretnego malca
- był środek lata, zatem krokusy już dawno powinny przestać kwitnąć.
- Skąd ty go wziąłeś, Viego? -
szepnęłam.
- Pod Pałacem są ich miliony -
wyznał. - Ale tylko kilka jeszcze kwitło. Ten dla przykładu radzi sobie całkiem
nieźle.
- Mogę go zatrzymać? -
zapytałam.
- Po to go przyniosłem - zaśmiał
się. - Możesz go posadzić. Na kolejną wiosnę powinien pięknie kwitnąć.
Pokiwałam głową i wyszłam za
zaplecze w poszukiwaniu odpowiedniej doniczki. Znalazłam pojemnik, a Viego
delikatnie umieścił w nim grudkę ziemi. Obiecałam sobie, że gdy tylko skończę z
suknią Jal’donetów, przesadzę krokusa tak, by było mu nieco lepiej niż teraz.
- Byłeś w Camavorze? -
zapytałam, odstawiając krokusa na pełen słońca parapet, gdzie nawet Mgła nie
sięgała ze swoim zimnem i ciemnością. - Jak tam teraz jest?
- To ruina - westchnął, siadając
na jednym z warsztatów po turecku. - Z Pałacu zostało tylko kilka murów.
Królestwo upadło niedługo po Ruinacji.
- Przykro mi, Viego -
przyznałam, siadając znów obok sukni.
- Mnie też - odparł. - Ludzie
wyjechali, teraz Camavor jest pusty. Wciąż jednak rosną tam krokusy.
- Myślisz, że uda ci się
odzyskać Camavor? - zapytałam.
- Nie. Camavoru już nie ma. Ja
jestem martwy. Niektóre rzeczy powinny pozostać takie, jakie jednak są, Marie.
Westchnęłam tylko. Viego mówił
to z bólem. Szalony król zrujnowanego świata… wciąż gdzieś tam w głębi był
władcą swojego kraju, nawet jeśli jego kraju już nie było, nawet jeśli to jego
jeden, głupi błąd wszystko obrócił w proch i zapomnienie.
- Mogę z tobą zostać jeszcze na
jakiś czas, Marie? - zapytał.
- Oczywiście! - od razu
zawołałam. - Ile tylko będziesz potrzebował, Viego.
Zrujnowany król uśmiechnął się
radośnie niczym dziecko, któremu dawno temu obiecano zabawkę i którą to właśnie
teraz otrzymał. Był taki radosny, tak naturalnie i zwyczajnie szczęśliwy, że
czasami aż trudno było mi uwierzyć, że jest tym samym tyranem i szalonym
władcą, który sprowadził ponure zrujnowanie na Wyspy Cienia.
Moje przemyślenia przerwało
pukanie do drzwi. To mógł być kolejny klient, wstałam natychmiast i otrzepałam
suknię z nikłego kurzu. Viego nie ruszył się nawet o milimetr, siedząc wciąż na
warsztacie z tą swoją zadowoloną, dziecięcą miną.
- Zmykaj stąd - westchnęłam.
Zaśmiał się, ale posłusznie
owinął się Mgłą i zniknął mi z oczu. Odetchnęłam, pukanie powtórzyło się,
skierowałam się zatem do drzwi.
W progu stało dwóch zbrojnych.
Ich widok przed moimi drzwiami powoli przestawał mnie dziwić i przerażać.
Otworzyłam szerzej drzwi i skłoniłam się każdemu z nich, a mężczyźni
odpowiedzieli od razu skinieniem swoich głów, prostując się równiutko jak na
porannych apelach.
- Panna Marie?
- Tak?
Jeden ze zbrojnych uśmiechnął
się lekko i wyciągnął ku mnie dłoń z niewielką kopertą. Poznałam go - to on
przyniósł mi wcześniej zaproszenie na audiencję i to on zabrał mnie do Pałacu
tuż po pokonaniu bestii.
- Król Joel przeprasza, że
przesyła to tak późno - wyznał żołnierz. - Niestety, nie był w stanie przyjść
do panienki sam. Mamy jednak nadzieję, że panienka pojawi się na balu.
- Na… balu? - zdziwiłam się.
- Tak, na balu - potwierdził
zbrojny. - Jeśli panienka ma jakiekolwiek pytania lub uwagi co do zaproszenia,
proszę o wiadomość.
Pokiwałam głową i odebrałam od
niego kopertę. Zbrojni wyprostowali się raz jeszcze, zasalutowali, skłoniłam
się ku nim zatem szybko. Po chwili obaj zniknęli, a ja zamknęłam drzwi swojej
pracowni.
Koperta, podobnie jak ta z
zaproszeniem na audiencję, miała królewską pieczęć i napisane na jasnym
papierze moje imię. Drżącymi rękami otworzyłam ją, wyjęłam niewielki blankiet i
westchnęłam.
- Co to? - Viego pojawił się
przede mną z zaciekawioną miną.
- Zaproszenie - wyznałam. -
Zaproszenie na bal.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz