Nigdy nie sądził, że poza Szarą
znajdzie się na tej wyspie inna kobieta, której duszy nie będzie w stanie
wchłonąć. Niezadowolony przyglądał się leżącej na plaży dziewczynie, jej
wilgotnym, ciemnym włosom, jej poszarpanej koszulce, jej bladym dłoniom
owiniętym linami i wodorostami. Życie uchodziło z niej powoli, bardzo powoli,
ale jej dusza wybitnie mocno trzymała się jej ciała – Thresh sądził, że to
przez okalające jej jedno ramię tatuaże, dziwne, ciemne znaki, które widział
kiedyś na ludziach przybyłych tu z dalekich wysp, pełnych mówiących i myślących
kwiatów.
Nie spodobało mu się to. Przybył
tu, gdy tylko wyczuł, że jakieś życie, nawet jeśli słabe i uchodzące z ciał,
pojawiło się na Wyspach. Przeszedł się wzdłuż plaży i wyrwał z konających ciał
marynarzy i rozbitków ich płaczące, przerażone dusze. Były smutne i
przestraszone, ale pozwoliły się zagarnąć posłusznie. Wszystkie, oprócz tej
jednej kobiety…
Niezadowolony siedział na
ponurej plaży, na kawałku rozbitego okrętu, wpatrując się uważnie w brunetkę.
Okutane w metalowe buty nogi niespokojnie grzebały w czarnym piasku dołki,
jakby to miało pomóc w upływie czasu. Thresh czekał, aż kobieta skona, by w
locie złapać jej duszę do swojej latarni. Miał ochotę męczyć jej istnienie
długo, bardzo długo, choćby tylko za to, że aktualnie nie mógł sam wydrzeć jej
jestestwa.
Ledwo widoczne za chmur i mgły
słońce zaszło, pozwalając by zapadła noc. Plażę ogarnęła ciemność, rozświetlana
bladą poświatą księżyca. Blask odbijał się od żyjącej, cicho szepczącej Mgły,
pozwalając dostrzec więcej i jednocześnie mniej, niż chciałby postronny
obserwator. Wśród mgły i ciemności czaiły się bowiem niespokojne duchy,
przeklęte byty i nieumarłe sługusy nieumarłych magów.
Thresh czekał. Wszyscy pozostali
marynarze już nie żyli, czy to wchłonięci do latarni przez Strażnika Łańcuchów,
czy to pożarci przez nieumarłych, czy to z błogosławieństwem Wysp konający ku
chwale Mgły. Pozostała tylko ona – ciemnowłosa, wciąż żyjąca, z niewydartą,
bezpieczną duszą. Umierała, to było pewne, ale to trwało zbyt długo, stanowczo
zbyt długo. Thresh zaczął się niecierpliwić.
W końcu westchnął, mruknął
niezrozumiale jakieś krótkie, starożytne przekleństwo i ująwszy swoją latarnię,
ruszył ku kobiecie. Przystanął nad nią, ogarniając zielonkawym światłem jej
postać. Oddychała wolno, płytko, a jej serce biło bardzo, bardzo rzadko. Thresh
pochylił się nad nią i odgarnął z jej twarzy pokryte piaskiem włosy. Blade
policzki, sine usta… nie pozostało jej wiele czasu. A mimo to Thresh czuł, że
jej dusza kurczowo trzyma się ciała, przedłużając agonię o niewyobrażalnie
długi czas. Strażnik przejechał palcami po tatuażach na ramieniu kobiety – nie
rozpalały magią, nie wzbraniały się runicznymi znakami. Po prostu nie pozwalały
mu wydrzeć jej duszy. Poza tym mógł robić, co chciał.
Przez chwilę zastanawiał się,
czy samemu nie poderżnąć gardła brunetce. Wtedy nie musiałby czekać. Mógłby
złapać jej duszę od razu, zamknąć w latarni, dręczyć lub nawet pożreć
natychmiast. Palce jego prawej ręki zacisnęły się na sierpie, który nosił przy
pasie. Równie mocno chciał i nie chciał jej zabijać. Odłożył latarnię na piach,
lewą rękę wsunął pod plecy kobiety i uniósł jej ciało.
Jęknęła, cichym, krótkim
westchnięciem. Jej jedna dłoń powoli, niepewnie zawisnęła w powietrzu, by po
chwili ułożyć się na jego ramieniu. Przez ciało Thresha przebiegł niespokojny,
nieznany mu dotąd dreszcz. Spodobał mu się, chociaż Strażnik nie miał pojęcia,
skąd on pochodzi. Zerknął na kobietę i ze zdziwieniem przyjął do wiadomości fakt,
że spazm znów ogarnął jego ciało, przyjemną, ciepłą falą rozlewając się po jego
karku i plecach. I to uczucie utrzymywało się tak długo, jak długo wpatrywał
się w sine, na wpół otwarte usta kobiety, w jej blade policzki i gładką, gotową
do poderżnięcia szyję.
- Chcę cię zabić – wymruczał. –
I pożreć twoją duszę. Chcę. Prawda?
I im dłużej tego chciał, tym
mniej pewny był, że właśnie tego tak naprawdę pragnie.
Poprawił chwyt tak, że
dotychczas luźno odchylona głowa kobiety opadła na jego ramię. Brunetka westchnęła
i dziwnie ufnie wtuliła się w jego tors.
- Zo…stań… - Usłyszał jej słaby,
cichy głos.
- Wciąż żyjesz – burknął
niechętnie. – Powinnaś była już dawno umrzeć jak inni.
- Boję się… umierać sama –
wyszeptała tak cicho, że musiał wsłuchiwać się w jej słowa, by odróżnić je od
nikłego szumu fal za swoimi plecami. – Zostań… ze mną…
Thresh zmrużył oczy. Niewiele
osób miało do niego takie prośby. Bardzo, bardzo niewiele.
- Proszę…
Strażnik trwał chwilę w
bezruchu, aż w końcu zapiął za pas swój sierp, umieścił swoją latarnię przed
sobą w powietrzu i pewniej podniósł kobietę na obu rękach. Jęknęła cicho, ale
nie sprzeciwiła się, z ufnością szaleńca przylegając do jego ciała.
- Czy wiesz w ogóle, kogo
prosisz o łaskę?
- Nie…
Parsknął. Na wschodzie pojawiła się łuna, krwista jak zawsze, mroczna i niepokojąca. Thresh westchnął i ruszył przed siebie, w głąb Wysp, mając nadzieję, że nim dojdzie do Siedziby Bractwa, kobieta skona na jego rękach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz