Minęło kilka dni, odkąd zabrał
kobietę z plaży i oddał pod opiekę Yoricka. Przez cały ten czas nie potrafił
właściwie się skupić na niczym, cały czas wracając do postaci rozbitka i do
widoku dziwnych tatuaży na jej ramieniu. Ta niezwykła, spokojna i silna magia
interesowała go - była cicha, ale na tyle potężna, że powstrzymała i Mgłę, i
nawet samego Thresha. Przypominała mu Szarą, jej usłużność i niezłomność,
połączenie, które było nieprawidłowe i cholernie niebezpieczne. Które, pomimo
wielu prób, nie potrafił powtórzyć i zrozumieć.
Thresh bardzo chciał wiedzieć,
jak okiełznać taką moc. Magia tego rzędu musiała być niebywale silna, a przecież
nie wyczuł praktycznie niczego. Myśl, żeby zbadać dokładnie tatuaże i kobietę
chodziła po jego głowie z nieznośną powtarzalnością. Męczyła go.
Dusze w latarni siedziały cicho,
zaskoczone tym, że Thresh nie wyciągnął ani jednej z nich od tych kilku dni i
że nie dręczył ich ze zwykłym sobie okrucieństwem. Zwykle to zajmowałoby mu
większość dnia - szalone eksperymenty, magiczne próby i zwykłe bestialstwo.
Teraz jednak… nie potrafił. Coś się stało, a Thresh nie wiedział, kiedy i
dlaczego. Ani tym bardziej - co.
Odetchnął niezadowolony i
chwycił szybkim ruchem latarnię, podnosząc się ze swojego miejsca. Dusze
stłoczyły się w ciasną grupkę, ale kompletnie się tym nie przejął. Zamiatając
powietrze połami płaszcza, strażnik łańcuchów ruszył po wąskich, szerokich,
długich lub krótkich schodach, aż w końcu wypadł na plac przed Twierdzą. Na
popękanej, kamiennej posadzce snuły się upiory, wszystkie jednak czmychnęły w
cień, gdy tylko zauważyły jego wysoką i smukłą postać. Bały się go nie mniej
niż rozszalałego Hecarima lub cichego szczebiotu włóczni Kalisty. Wiedział, że
nie bez przyczyny. Ten strach pomniejszych duchów i upiorów nieco ukoił jego
niepokój i przywrócił mu odrobinę dobrego humoru.
Po kilkuset latach intensywnych
prac na Wyspie Cieni jego badania nieco zwolniły. Brakowało mu wiedzy,
materiałów do eksperymentów i czasami też pomysłów. Wtedy to docenił długie
spacery po spaczonej ziemi. Czasami udawało mu się złapać wtedy jeszcze kogoś
żywego, a czasami po prostu odpoczywał od krzyków, wrzasków i frustracji. Tak
czy siak, w czasie spacerów dość dobrze poznał Wyspy.
Mgła zniszczyła wiele. Drzewa,
trawy i kwiaty straciły swoje kolory i zmieniły się w karykaturalne monstra.
Zwierzęta stały się ogromne, przerażające i inteligentne. Ziemia rozstępowała
się i scalała, budynki zmieniały swoje położenie, wznosiły się w niebiosa lub
opadały w głąb Wysp. Thresh pamiętał o tym wszystkim doskonale. To były jego
wyspy, jego królestwo.
Czasami wybierał trasę, a
czasami, jak dziś, pozwalał swoim nogom prowadzić się tam, gdzie chciał tego
los. Spacer uspokajał go, podnosił na duchu. Dziś też koił jego zagmatwane
myśli. Przynajmniej do czasu, gdy zobaczył, gdzie wylądował.
Mur Bractwa na tyłach kompleksu
był w połowie oberwany. Możliwe, że fragment ziemi podniósł się lub opadł,
wracając potem na swoje miejsce. Rozkruszona bariera nie stanowiła żadnej
zapory, a mimo to duchy i upiory, podobnie zresztą, jak Mgła, trzymały się z
daleka - wyczuwały źródło życiodajnej wody, chociaż było jej niewiele i była
już bardzo słaba.
Thresh odetchnął, nie do końca
zadowolony z tego, że się tutaj znalazł. Coś ewidentnie ciągnęło go w to
miejsce, a gdy tylko przypomniał sobie kobietę, jej cichy szept i czułe gesty,
z niesmakiem przyznał, że być może to właśnie ona jest powodem jego niepokoju.
Już chciał odejść, wrócić do
Twierdzy i zająć się badaniami, gdy pomiędzy szarymi krzewami w ogrodzie
Bractwa zauważył niską, cichą i bladą postać. To nie był ani upiór, ani duch.
To była ona, powód jego ostatniego wzburzenia.
Wyglądała lepiej, silniej niż
wtedy, gdy umierającą niósł ją na własnych rękach. Na blade policzki wypłynęły
delikatne rumieńce, cera jednak mocno kontrastowała z czernią jej włosów -
czarne fale spływały ku ziemi i teraz, suche i lśniące, wyjątkowo spodobały się
Threshowi.
Stał tam niczym młody głupiec,
wpatrując się w zwyczajną kobietę. Wiedział, że jest zwyczajna, podobna do
innych, a jednak w pewien sposób wyjątkowa. Ganił się w myślach, zmuszał do
ruchu, ale koniec końców po prostu tam stał.
Chwilę potem kobieta również go
zauważyła. Thresh nagle poczuł, że ma ochotę czmychnąć w gęste krzewy, że
pragnie schować się za Mgłą, nie zrobił jednak niczego. Powstrzymał go dziwny
upór i nikły, uroczy uśmiech kobiecych ust.
Gdy brunetka podeszła do niego,
nie zareagował. Kobieta stanęła tuż przy skruszonym murze tam, gdzie Mgła
powoli ocierała się o kamienie.
- To ty, prawda? - zapytała
cichym głosem. - Ty mnie uratowałeś.
Thresh parsknął niechętnie,
krzywiąc się mocno. Myśl, że ją uratował, wydawała mu się nieznośna. Nie
uratował jej. Przyniósł ją tutaj, bo nie chciała umrzeć jak inni. Bo chciał
wiedzieć, dlaczego nie umiera.
Prawda?
- Dziękuję - wyszeptała cicho.
- Nie powinnaś mi dziękować -
mruknął niechętnie, podchodząc do muru. - Lepiej by było, gdybyś zginęła na
morzu.
Spojrzała na niego tymi swoimi
błyszczącymi życiem, brązowymi oczyma. Przez chwilę zabłysnął tam strach i żal,
zaraz jednak ustąpiło to miejsca zrozumieniu. Wiedziała, że miał rację, nawet
jeśli bała się tę rację mu przyznać.
Thresh ustawił latarnię na
kawałku skruszonego muru tak, by przedmiot wciąż owiewała niespokojnie
szepcząca Mgła. Dusze, zamknięte w środku, parły ku życiodajnej wodzie, ale nie
potrafiły się wydostać. Słyszał ich nieme krzyki rozpaczy.
- Yorick dobrze się tobą zajął -
zauważył Thresh, wyciągając swoją dłoń. - Więc jednak nie umarłaś w samotności.
Czeka cię coś jeszcze gorszego.
Kobieta nie odpowiedziała, ale
znowu zauważył ten błysk strachu w jej oczach. Pozwoliła mu jednak się dotknąć.
Szponiasta, okutana w metalowe rękawice dłoń przytrzymała podbródek kobiety,
zmuszając ją, by spojrzała Threshowi prosto w oczy.
Widział w jej błyszczących
oczach swoje własne, przerażające odbicie. W jej oczach jego własne oczy
wydawały się puste, smutne i zionęły przeklętą magią Wysp. Mimo to kobieta
wpatrywała się w nie z dziwną ufnością. Bała się, widział to, ale ufała, że tak
samo, jak ja uratował, tak samo nie zrobi jej teraz żadnej krzywdy.
Była od niego niższa niemal o
dwie głowy. Drobna, blada i zmęczona wydawała się Threshowi wyjątkowo słaba i
nieporadna. Mimo tego to ona żyła, a pozostali, rośli mężczyźni i silne
kobiety, z którymi podróżowała, oddali swe życia ku chwale Wysp Cienia.
Przez metalowe rękawice nie czuł
ani jej ciepła, ani dotyku jej skóry. Magia jej tatuaży również się nie
rozświetlała. Thresh wyczuwał jednak krążącą w żyłach kobiety życiodajną wodę -
Yorick musiał napoić nią brunetkę, przywracając ją do życia w skuteczny sposób.
Woda zawróciła jej los z przedsionka śmierci. Było jej na tyle, by na nowo
oddać ją życiu, za mało jednak, by wyleczyć ją w pełni ze zmęczenia i
wszystkich ran.
- Aylin! Aylin!
Głos Yoricka przerwał ten spokój
tak nagle, że Thresh nieomal warknął ze złością. Aylin wysunęła się z uścisku
jego palców i spojrzała za siebie.
- Już idę! - odkrzyknęła.
Nie pobiegła jednak od razu.
Spojrzała jeszcze raz na Thresha i uśmiechnęła się ponownie, słabo, nikle, ale
czule.
- Dziękuję - wyszeptała. - Czy
przyjdziesz jeszcze?
Thresh opuścił swoją dłoń i
uśmiechnął się krzywo. Przez umysł przebiegła mu myśl, że ta szalona kobieta
nie ma pojęcia, co robi i w co się pcha. To jednak mogło być mu na rękę. Powoli
skinął głową i cofnął się o krok, łapiąc za swoją latarnię.
- Aylin!
Kobieta rzuciła Threshowi ostatnie spojrzenie i pobiegła w głąb Bractwa, pozostawiając upiora samego z własnymi myślami i paskudnym planem w głowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz