Młody łowca, którego wziąłem na
skruchę, nazywał się Halkrath i nie był nazbyt rozmowny. Zabroniono mu zabrać
cokolwiek ze sobą, odesłano go też do mnie prosto z osądu, co oznaczało, że
wylądował na moim statku brudny, okrwawiony (zarówno krwią yautja, jak i swoich
ofiar) oraz w mocno sfatygowanej zbroi z połową osprzętu przy sobie. Na masce
widniały trzy nieładne rysy – któryś z jaszczurów na rytuale musiał dostać się
bardzo blisko niego. Świadczyły też o tym rozległe oparzenia po kwasie na barku
oraz poszarpana rana na udzie z zastygłą, brudną krwią.
- Wyglądasz jak odyńcowi z pyska
wyjęty – mruknąłem. – Śmierdzisz.
Młody łowca skwitował to
niezadowolonym, chociaż cichym pomrukiem. Dotąd szedł za mną bez słowa,
czekałem, aż się odezwie, ale widocznie niedane było mi tego zbyt szybko
uświadczyć.
- Wylatujemy od razu –
poinformowałem go i wskazałem na jedne z zasuniętych szczelnie drzwi. – Twoja
kwatera. Umyj się, opatrz, potem idź do warsztatu i napraw broń i osprzęt.
Potem możesz iść spać.
Nie odpowiedział mi, nie skinął
głową, nie zareagował nijak na moje słowa. Po prostu odwrócił się, uderzył
bokiem pięści w panel przy drzwiach i wszedł do środka. Odetchnąłem, wszedłem
na mostek i zmęczony usiadłem na krześle kontrolnym. Jedną rękę oparłem o panel
sterujący, drugą podtrzymałem skroń. Ufałem ojcu jak nikomu innemu, ale teraz
ta decyzja wydawała mi się po prostu błędna. Bardzo kłopotliwa.
- Dziadku Bhu’ja?...
Odchyliłem dłoń od twarzy i
zerknąłem przed siebie. Stała tam drobniutka, ludzka dziewczyna. Ansa była
młoda, śliczna i bardzo zagubiona. Jeśli chodzi o mnie i o nią, byliśmy teraz
podobni jedynie w tej ostatniej rzeczy.
- Mamy towarzysza podróży,
Ansa – poinformowałem ją ostrożnym tonem, swoje słowa wypowiadając czystą,
chociaż nieprzyjemnie twardą i chrapliwą mową ludzi. – Nie przeszkadzaj mu i
nie narzucaj się. Zrozumiałaś?
Pokiwała głową, a białe włosy
rozsypały się po jej ramionach. Ansa była cicha i urocza, zwykle trzymała się
od wszystkiego na uboczu, ale nie wiedziałam, jaki jest właściwie młody łowca.
Wolałem, by ich ścieżki nie skrzyżowały się ze sobą w jakiś nieprzyjemnych
zwłaszcza dla Ansy warunkach.
- Czy już lecimy? -
zapytała.
- Tak - potwierdziłem,
prostując się na krześle. - Ktoś tu był?
- Tylko jeden łowca -
przyznała. - Siedziałam u siebie tak, jak kazałeś.
Pokiwałem głową z zadowoleniem.
Tenshi, mój statek, ledwo co wylądował na Prime. Naprawa jednak nie była taka
trudna, przynajmniej tak poinformował mnie łowca, który zajął się statkiem.
Skorzystałem z portu poza miastem, tam było więcej mechaników z naszego klanu,
którzy statki naprawiali sprawnie, szybko i bez zbędnych pytań. Odpaliłem
systemy i przyjrzałem się panelowi kontrolnemu, który usłużnie pojawił się tuż
przede mną, w pustej przestrzeni wyświetlając dane statku.
Tenshi otrzymałem jeszcze od
ojca. To był dobry, starej budowy statek dla małej załogi. Polowaliśmy z jego
pomocą na wszystkich okolicznych planetach wraz z braćmi. Potem miałem kilka
innych grup, aż w końcu od ponad ćwierć wieku podróżowałem sam. Od kilku lat na
statku gościła Ansa. Teraz doszedł jeszcze ten młody, trudny łowca.
Stan statku bardzo mnie
zadowolił. Nie tylko zajęto się przegrzanym silnikiem, ale również całą
kontrolą jego systemu oraz podajnikami paliwa. Krótka wiadomość od mechanika uświadomiła
mnie, że naprawa nie była kłopotliwa, problem nie powinien się już pojawiać i
że życzono mi dobrych łowów od całego klanu.
Przesunąłem wiadomość na bok,
odpaliłem wszystkie silniki i oparłem się wygodniej o krzesło. Statkiem
wstrząsnęło raz, silniki zachłannie zagarnęły podawane paliwo i rozległ się
ledwie słyszalny tutaj huk maszyny. Ansa przezornie usiadła na jednym z
głębokich krzeseł pomocniczej kontroli.
Tenshi była doskonałą maszyną,
jednak brakowało w niej nowoczesnych systemów kompensacji lub równowagi lotu.
Nie miała też wielu innych rzeczy, ale kochałem ten statek i za nic w świecie
nie oddałbym swojego aniołeczka na rzecz nowoczesnych modeli. Ojciec wiele razy
proponował wymianę, z dziwnym zadowoleniem jednak przyjmując fakt, że za każdym
razem po prostu odmawiałem. Cieszył się, że jego prezent, mimo tylu lat i
lepszych opcji, wciąż był dla mnie tak ważny.
Maszyna zahuczała, kilka razy
mocno nią wstrząsnęło, ale w końcu starego rodzaju kompensacja lotu zadziała i
Tenshi wyrównała swój ruch. Statek uniósł się ponad port i bez problemów wszedł
w przestrzeń. Wyznaczyłem mu kurs, uruchomiłem autopilota i wygodniej ułożyłem
się w fotelu.
Lot na Syntrę zajmie mojemu
statkowi jakieś dwie, może trzy doby. Mogłem co prawda skorzystać ze skoku w nadprzestrzeń
lub nadświetlną i dostać się tam w godzinę, ale naprawdę lubiłem ledwie
słyszalny, bardziej wyczuwalny szum silników, spokój przestrzeni kosmicznej i
ciche towarzystwo Ansy.
Wspominając o Ansie, kobietka
zaczęła kiwać się delikatnie na boki w fotelu, a spomiędzy jej ust wydobyło się
przyjemne, ciche nucenie. Lubiła śpiewać, kochała też tańczyć. Sprawiało jej to
radość, a ja sam czułem się spokojniejszy i ukojony w takich chwilach.
- Głośniej – poprosiłem.
Oparłem głowę o zaciśniętą pięść
i przymknąłem oczy. Ansa zaczęła śpiewać, przyjemną, spokojną, smutną pieśń.
Pamiętałem te zwrotki jeszcze z czasów, gdy śpiewała je jej matka. Obie miały
piękne głosy, które potrafiły wielu odwieść z raz obranej drogi. Mnie odwiodły.
Na moje nieszczęście zbyt późno.
Przymknąłem tylko oczy,
pozwalając sobie na falę wspomnień, milczącego rozgoryczenia i głęboko
skrywanej, pustej i suchej złości. Ojciec przestrzegał mnie przed błędami,
przed złymi wyborami i niepewną ścieżką. Wtedy wolałem słuchać innych głosów.
Dziś płaciłem za to własną frustracją i cichym smutkiem.
Ansa nie przestawała śpiewać, a
smutny ton jej muzyki skłaniał mnie do wspomnień. Wziąłem ją ze sobą już kilka
lat temu, a wydawało mi się czasem, że było to zaledwie wczoraj. Była
młodziutka, drobniutka i przerażona. W ludzkiej kolonii na Lillon 1V po śmierci
swojej matki trafiła do brudnego i słabo utrzymywanego sierocińca. Znalazłem
się tam niemal w ostatniej chwili. Ansa schowała się głęboko w przewodach
wentylacyjnych i tylko jakimś cudem jaszczury nie znalazły jej tam wcześniej
niż ja.
Widok jej drobnego, brudnego
ciałka otoczonego poszarpanymi, kiepskiej jakości ubraniami sprawił, że serce
rozdarło mi się na pół. Gdyby koloniści jeszcze żyli, upolowałbym ich
wszystkich tej samej nocy. Ale niewielu ich zostało. Z kilkunastoletnią Ansą na
rękach wróciłem na statek i odleciałem, każąc jej po drodze śpiewać jej
ulubione pieśni. Dzięki temu krzyki zabijanych i tych, z których właśnie
rodzili się nowi obcy, nie były przez nas słyszane.
Od tamtego dnia Ansa śpiewała
często, a gdy miała naprawdę dobry humor, tańczyła też. Była cicha i spokojna
wobec obcych, ale bardzo żywa i ekspresywna wobec tych, którym ufała. Teraz
ufała właściwie tylko mnie. Teraz miała już tylko mnie.
Otworzyłem oczy, gdy Ansa nagle
zamilkła. Spojrzałem na nią pytająco, ale niewiele musiała mi sama mówić –
siedziała skulona na fotelu pilota pomocniczego, niepewne spojrzenie to
wbijając we własne, złożone na podołku ręce, to zerkając ku wejściu na mostek.
Podniosłem się i spojrzałem na Halkratha. Stał w wejściu, a zza jego maski nie
byłem w stanie zobaczyć jego oczu.
Rynsztunek był wyczyszczony i
naprawiony na tyle, na ile było to możliwe. Z pancerza usunięte zostały zbyt
poszarpane płaty, części te posłużyły mu do naprawy pozostałej zbroi.
Wyczyszczony, chociaż niekompletny osprzęt był na swoim miejscu, gotowy do
kolejnej walki. Rozszarpane udo zszyto, surowymi, bolesnymi i szybkimi w użyciu
metalowymi szwami z automatycznego zszywacza. Oparzony bark błyszczał lekko
tłustą maścią. Jedyne, czego młody łowca nie ruszył, było najlepiej widoczne –
cztery mocne rysy na masce błyszczały ponuro. Nie wiedziałem, czy pozostawił je
jako dowód honoru, czy jako wspomnienie klęski.
- Skończyłeś? – zapytałem.
Skinął dziwnie sztywno głową.
Widziałem, że palce drżą mu nieznacznie. Nie do końca wiedziałem, gdzie patrzy,
maska była skierowana w przestrzeń gdzieś pomiędzy mną, a Ansą.
- Ściągnij maskę – poleciłem. –
Nie noś jej na statku.
Łowca zawahał się chwilę, ale w
końcu sięgnął do twarzy, odpiął łącza i ściągnął zasłonę. Przez policzek
przebiegała mu brzydka blizna, a urwany jeden, prawy, górny kieł nadawał mu
nieco groteskowego wyglądu. Blizny ciągnęły się pod podbródek aż po szyję i
krtań. Rana była stara, nabawił się jej zatem o wiele wcześniej, niż w czasie
rytuału. Ukrywał ją, wątpiłem zatem, by była nadmiernie chwalebna.
- Trzymasz tu człowieka? –
zapytał nieprzyjemnym, chrapliwym głosem. – Samicę?
Ton był wyjątkowo niemiły, pełen
wyrzutów i niechęci. We mnie z kolei rodziło się pewne niezrozumienie wobec
takich słów – nasz ród, Kiande, boleśnie przekonał się, że ludzie wcale nie są
słabi, bezużyteczni i głupi. Zasada ta szczególnie tyczyła się kobiet.
Westchnąłem. Minęło zaledwie kilka pokoleń, a młodzi już zapomnieli, skąd się
wywodzą, jakie było nasze przekleństwo i co płynie w naszej krwi.
- Czy to jakiś problem? –
zapytałem mimo wszystko spokojnym tonem.
- Twoja sprawa – parsknął
Halkrath.
- Dokładnie tak samo myślę –
odparłem. – Odpocznij. Gdy odeśpisz rytuał, porozmawiamy o twojej drodze.
Łowca widocznie skrzywił się,
ale tym razem nie powiedział nic. Zapiął maskę przy pasie i odwrócił się.
Słyszałem jeszcze przez jakiś czas jego kroki w pustych, metalowych
korytarzach. Gdy rozległ się szum przesuwanych hydraulicznie drzwi, wszystko
momentalnie ucichło.
- Dziadku Bhu’ja?...
Spojrzałem na Ansę. Odezwała się
dopiero wtedy, gdy była pewna, że młody łowca zniknął w swojej kwaterze.
Wydawała się nieco przerażona jego obecnością. Podszedłem do niej i ułożyłem
jej rękę na głowie, przyciągając ją do swojego boku. Siedziała na fotelu, głową
sięgała mi zatem jedynie nieco wyżej pasa.
- Czy on musi z nami lecieć, dziadku Bhu’ja?
Miała drżący, przerażony ton.
Widocznie się bała młodego łowcy, chociaż zakładałem, że po prostu przerażał ją
fakt, że ktoś obcy jest na statku.
- Tak, Ansa, poleci z nami – potwierdziłem. – Jeśli będzie sprawiał ci kłopoty, przyjdź do mnie.
Skinęła ochoczo głową i oparła
się o mnie ufniej.
Gdy rozmawialiśmy, używaliśmy
jej ludzkiego języka. Ansa nie znała yautjańskiego, nigdy nie wyrażała potrzeby
jego nauki, a ja nigdy nie naciskałem, aby to robiła. Kojarzyła jedynie proste
zwroty i nazwy przedmiotów, zwłaszcza tych, których używałem często na statku
do napraw lub preparowania trofeów.
- Nie jesteś zmęczona? – zapytałem ją, a gdy pokręciła głową,
dodałem: - Głodna?
Tym razem skinęła głową,
zsunąłem zatem dłoń z jej głowy i postukałem ją palcami w sam czubek.
- Owoce? Zupa? Czy mus?
- Mus!
Skinąłem tylko głową i odsunąłem się o krok, aby kobieta mogła wstać swobodniej. Skierowaliśmy się do mesy, gdzie Ansa czule śpiewała o wiele radośniejsze piosenki, przygotowując dla siebie słodki posiłek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz