księga druga - Halkrath: polowanie (1/2)


Zapiąłem karwasze i wpiąłem w nie rzutki. Noże nie były przystosowane do wyrzucania ich z automatu karwaszy – należało wyjąć je ręcznie i wyrzucić siłą własnych mięśni. Pamiętałem, jak niechętnie ćwiczyłem to razem z ojcem. Był on jednak w tej kwestii bardzo nieustępliwy. Pozwalał mi korzystać ze wszystkich nowinek technologicznych, ale wymagał, abym znał stare zwyczaje i sprawdzone style walki i polowań. Dzisiaj, kiedy musiałem liczyć jedynie na bardzo podstawowe wyposażenie, dziękowałem mu za ten upór z całego serca.

Zerknąłem w bok, gdzie Bhu’ja stal przy Ansie i pouczał ją spokojnymi, ludzkimi słowami. Miałem nadzieję, że uprzedza ją, jak bardzo niebezpiecznie jest wychodzić poza granicę założenia wnyków. Jeszcze bardziej liczyłem na to, że w ogóle zabroni jej opuszczać statek na czas naszego polowania. Kobieta była kompletnie niezaradna w kwestii samodzielnego przeżycia w dżungli.

Sprawdziłem stan plazmy i podstawowy pakiet medyczny przy boku. Dysk, który zrobił dla mnie Bhu’ja był prosty i nie do końca dobrze wyważony, ale nie narzekałem – byłem i tak bardzo zdziwiony tym, że otrzymałem od niego cokolwiek w kwestii wyposażenia. Mógł, jak większość mistrzów polowań na skrusze, po prostu zignorować fakt braku broni u skazanego.

Czułem jednak, ze Bhu’ja taki nie jest. Był bardzo honorowy, ale też i na swój sposób prostolinijny. Surowy i stanowczy nie potrzebował żadnych gierek ani nie odczuwał radości z wywyższania się. Polowanie razem z nim było przyjemne, wydawał jasne rozkazy i oczekiwał jedynie posłuszeństwa.

- Gotowy? – zapytał Bhu’ja, stając obok mnie.

Skinąłem głową i razem ruszyliśmy na polowanie, skacząc w przepaść, która poprowadzić nas miała na rozpadliny. Bhu’ja po zwiadzie uznał, że zabicie mniejszego przywódcy stada może być niebezpieczne, jeśli chodzi o przyszłe stanowisko młodego samca – młodzik może nie poradzić sobie z dużym samcem ze wschodu, a zachwiana równowaga będzie niebezpieczna dla całego ekosystemu. Po dłuższej dyspucie uznał, że wspólne polowanie na dużego pełzacza będzie odpowiednim ruchem.

Samiec był ogromny, o wiele większy niż standardowe pełzacze. Mógł mieć osiemnaście metrów długości i z pięć wysokości. Był bardzo silny, ale powolny, w walce o teren polecał głównie na swojej brutalnej sile, ciężarze ogromnego cielska i nacisku szczęk, który, jak zakładałem, mógł zmiażdżyć nawet mocne opancerzenie statku Bhu’jy.

Poruszaliśmy się szybko i równo. Bhu’ja ani nie przyśpieszał, ani nie zwalniał, było łatwo zatem dostosować się do raz obranej przez niego prędkości. To był przyjemny, mało męczący bieg. gdy obaj wylądowaliśmy na grubej gałęzi drzewa niedaleko gniazda pełzaczy, nie byłem ani trochę zdyszany, jedynie moje serce biło nieco szybciej.

Gniazdo pełne było samic, które krążyły w lewo i w prawo. Wokół matek biegały młode, które jednak skrzętnie omijały lezącego w słońcu, ogromnego samca alfa. Zakładałem, że samiec nie raz i nie dwa złapał jakiegoś malca, połykając go na raz – pełzacze nie wzbraniały się przed kanibalizmem.

Przez plecy Bhu’ja przewieszała się oskórowana kuna. Stary łowca wrzucił ją na chwilę do ogniska, potem rozpruł jej brzuch i wystawił na pełne słońce. teraz przynęta śmierdziała paskudnie. Samice od razu wyczuły won mięsa – zaczęły krążyć niespokojnie to w prawo, to w lewo, unosząc smukłe pyski i węsząc z charkotem w powietrzu.

Podczas biegu zahaczyliśmy o teren, na którym krążył młody samiec. Nie zauważyłem go, ale Bhu’ja nagle skręcił ku gniazdom pełzaczy, zakładałem, że młodzik podjął trop za przynętą. Musiał, bowiem teraz stary samiec otworzył oczy, powęszył w powietrzu i wstał ociężale, z ponurym charkotem ruszając ku nam.

Wywabianie takiego ogromnego zwierza nie było prostą sprawą – nie chcieliśmy ranić młodzika, a jednocześnie potrzebowaliśmy starego samca poza terenem z samicami. Samice nie wtrącałyby się do walki o dominację, ale w kwestii naszego polowania sprawa mogła wyglądać inaczej – potrzebowaliśmy zatem samca na czystym terenie bez dodatkowych świadków.

Samiec charknął na kilka samic, które zaczęły zbierać się do poszukiwań padliny. Sam wyczuł ją woń i ruszył ku nam nieco szybciej. zatrzymał się, sapnął i zaryczał – zatem wyczuł też młodzika. Odwróciłem się – młody samiec przywędrował dość blisko, ale szybko zreflektował się, gdzie trafił w poszukiwaniu łatwego łupu. Aktualnie oddalał się czym prędzej, jednak stary alfa już ruszał za nim.

Bhu’ja skoczył za młodzikiem, ja również podążyłem za nim. Za nami rozlegało się ryczenie i ponure charkoty – alfa podążał naszym i młodzika śladem. Biegliśmy tak kilka minut, aż przestałem słyszeć nawolywania samic. Bhu’ja zatrzymał się, odciął przynętę i odrzucił ją bok, po czym wskazał mi niemo jedno z drzew.

Z racji, że niósł ze sobą przynętę, śmierdział równie nieprzyjemnie, co ona – był zatem logicznym celem dla alfy. Wiedziałem, że tak będzie, Bhu’ja też to wiedział, a mimo to nie pozwolił mi nieść przynęty. Każdy inny mistrz polowania bez słowa wpakowałby mi ciężar na plecy, ale nie Bhu’ja. Wiedział, że jestem za młody i za mało doświadczony, by bez problemów przetrwać w takiej sytuacji.

Plan działania ustaliliśmy jeszcze na statku. Bhu’ja mówił jasno, krótko i logicznie. gdy skończył, upewnił się, że nie mam żadnych uwag lub pytań. Przedstawiłem mu swoje pomysły, z których wybrał te najbardziej mu odpowiadające. Po rozmowie przyznał, że jest zadowolony – jego plan poniekąd był testem i zdołałem wyłuskać z niego dostateczną ilość błędów. Nie spodziewałem się tego do końca po nim, tym bardziej byłem zadowolony sam z siebie.

Zająłem wskazaną mi przez Bhu’ję pozycję i przygotowałem siatki. Bhu’ja rozłożył swoją włócznię i zaryczał, całą uwagę pełzacza skupiając na sobie. Gdy zwierzę mnie minęło, wystrzeliłem ku niemu hak z długa, mocną żyłką. Harpun sięgnął celu i wbił się głęboko w ciało pełzacza tuż przy jego pysku. Wystrzeliłem drugi raz w stronę jednego z grubych drzew – rzutka przeszła na wylot, rozłożyła się i zakotwiczyła w drewnie.

Pełzacz ryknął i zwalił się jak długi na ziemię, szarpnięty nagle siłą własnego rozpędu. Pozbierał się jednak o wiele szybciej, niż zakładałem i skoczył ponownie ku Bhu’ja. Łowca uskoczył poza zasięg szczęk pełzacza i wyrzucił włócznię, celując w prawe oko potwora.

Rzut nie był  łatwy. Pełzacz szarpał się, ruszał, wył, a oczy miał stosunkowo niewielkie i usadzone w oczodole, który otaczała twarda łuska. Włócznia jednak sięgnęła celu bez problemu, szczęknęła, rozłożyła się i wystrzeliła dodatkową linę w stronę jednego z drzew. Mieliśmy szczęście, bo przebiła gruby pień i zakotwiczyła się w nim podobnie, jak moja linka.

Liny napięły się, zwijając, przez co pełzacz miał coraz mniejsze pole do manewru swoim pyskiem. Rozwierał szczęki w okropnym ryku, szarpał się, ale żyłki z yautjańskiego titanium wytrzymały. Naprężały się, śpiewając wdzięcznie, ale nie pękły.

Bhu’ja zamachał ręką nad głową, w powietrzu kreśląc znak koła, po czym wskazał na pełzacza. Wyjąłem zza pleców włócznię i wyważyłem rzut. Lekkomyślnie myślałem, że powtórzę cios Bhu’ji – włócznia jednak ześlizgnęła się po oczodole potwora. Linka wystrzeliła z obu stron dzidy, jedna część wbiła się w drzewo tuż nad moją głową, druga przebiła łapsko pełzacza.

Zerknąłem niepewnie na Bhu’ję. Błąd, który popełniłem, nie był duży, był raczej szczeniackim potknięciem zbytniej pewności, ale byłem na skrusze – jeśliby Bhu’ja chciał, miałby powód, by teraz odesłać mnie z powrotem na osąd i zakończyć moją drogę. Nie zareagował jednak nijak na rzut. W jego ręce tkwiła kolejna włócznia, stał gotowy do ataku, nie reagował jednak. Ustaliliśmy, że pełzacz jest mój, Bhu’ja honorował ustalenia nawet wtedy, gdy straciłem pierwszą szansę rzutu.

Nie miałem dodatkowej włóczni tak, jak Bhu’ja. Na tak dużego potwora w takim stanie nie mogłem też rzucić się z pazurami czy nożem – to byłaby ogromna lekkomyślność i właściwie życzenie śmierci dla siebie. Zostały mi rzutki i dysk, z czego te pierwsze mogły nawet nie przebić się przez pancerz pełzacza.

Wyciągnąłem dysk, który rozłożył się w mojej ręce posłusznie. Był kiepsko wyważony, zrobiony na szybko, ale udało mi się skompensować nieco jego nierówną wagę systemem maski. Programowanie broni i kompensacja jej za pomocą systemów hełmu była jedną z moich ulubionych rzeczy.

Dysk uderzył równo w stosunkowo miękkie podgardle, przeciął skórę i z cichym śpiewem wrócił do mnie. Złapałem go, wyrzuciłem znowu i z zadowoleniem stwierdziłem, że uderzył w to samo miejsce, pogłębiając ranę.

Pełzacz ryczał, szarpiąc się jak szalony, linka nad moją głową zadrżała, śpiewanie dając znać, jaka siła nią szarpie. Drzewo było jednak zdecydowanie mniej wytrzymałe – trzasnęło nagle, harpun zarył w moje ramię i oderwał się całkowicie. Pełzacz warknął, szarpnął się i nagle pozostałe dwie liny również puściły.

Po uderzeniu harpunem wylądowałem na kolanach na ziemi tuż pod drzewem. Bhu’ja zakrzyknął i uderzył się pięścią w pierś, rycząc głośno. Pełzacz jednak stracił nim zainteresowanie, ruszył na o wiele łatwiejszy cel – mnie. Podniosłem się chwiejnie, uniosłem prawą dłoń, wycelowałem, strzeliłem i uskoczyłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz