9. wyznanie

 


– Sir'ka! Jeśli jesteś tu, by nam pomóc, to doskonały moment! – Jedna z samiczek, żerczyń, ujęła Sir'kę za ramię i poprowadziła za sobą. – Trenerzy w tym sezonie chyba oszaleli, albo młodzież jest tak paskudnie nieostrożna. Zajmuj się tym, proszę.

Nim blondynka zdołała zaoponować, samiczka wprowadziła ją do jednej z wnęk i zostawiła tam bez słowa. Sir'ka wyjrzała za nią nieco płochliwie, ale nim zdołała wyjść, zatrzymał ją czyjś głos.

– Sir'ka?

Kobieta zerknęła na pacjenta i w jednej chwili zarówno odetchnęła z dziwną ulgą, co spięła się nieznacznie.

– Będę wdzięczny za pomoc.

H'dlak, jeden z młodych yautja z drużyny Thweiego, wskazał na swoje ramię. Rana była poszarpana, brudna i krwawiła gęstą, zieloną krwią.

– Um, jasne – wyszeptała cicho Sir'ka.

Kobieta wyjęła z szafek pakiet medyczny i ułożyła go na stole. Jej drobniejsze niż u samic yautja ręce były też czulsze i delikatniejsze – H'dlak, w przeciwieństwie do opatrywania przez inne żerczynie, nie sapnął ani raz w czasie czyszczenia, szycia i opatrywania rany.

– Dziś nie ćwicz i nie poluj – poradziła mu jeszcze Sir'ka. – Będziesz potrzebował czegoś na ból?

– Nie, nie sądzę – wyznał H'dlak, oglądając z zaciekawieniem ramię i to, jak szwy przesuwały się i napinały, gdy poruszał kończyną na różne strony. – Kiedy się tego nauczyłaś?

– Opatrywania? Kilka zim temu – odpowiedziała.

– Nie widziałem cię tu wcześniej – wyznał H'dlak, przenosząc na nią swoje spojrzenie. – K'juhte zawsze po ćwiczeniach pojawiał się szybko na następnych. Jego szwy nie pękały. Twoja robota, prawda?

Sir'ka nie odpowiedziała od razu, ale po chwili skinęła tylko głową. H'dlak zaśmiał się jedynie i podniósł z miejsca, które zajmował w czasie opatrywania.

– Mam nadzieję, że następnym razem też tu będziesz – zauważył.

Sir'ka nie odpowiedziała, a H'dlak wyszedł z salki. Dziewczyna odetchnęła. Gdy kolejny młody łowca wszedł do wnęki, czekało ją może chłodniejsze powitanie od niego, ale nie mniejsze zdziwienie potem.

 

~ * ~

 

Po kolejnym dniu testów laboratorium ucichło. Środek, który mi podawali teraz, otępiał moje zmysły, ale pozostawał mnie przytomnym. Czułem igły, które wbijały się w moje ciało i noże, które czasami rozcinały tkanki. Nie potrafiłem jednak się temu sprzeciwić – jedyne, co mi pozostało, to krótkie warknięcia, niezadowolone pomruki i westchnięcia, które wydobywały się ze mnie, kiedy wszystko inne męczyło mnie zbyt mocno.

W końcu jednak światło przygasło, pomieszczenie opustoszało i pozostała w nim tylko ona.

Laboranci wołali na nią doktor Maru, ale słyszałem, jak jeden z żołnierzy zwrócił się do niej po imieniu – nazywał ją Żywią. Tego samego żołnierza pamiętałem z czasu walki, wydawał pozostałym rozkazy i ewidentnie odpowiadał też za ochronę placówki. Z kobietą widocznie łączyła go pewna więź, jednak jak się okazywało, doktor Maru stawała się sobą tak naprawdę dopiero wtedy, gdy wszyscy wychodzili.

W czasie, gdy laboratorium nieco odpoczywało i światła przygasały, ewidentnie podawano mi mniej środka ogłuszającego. Byłem w stanie czuć więcej, myśleć jaśniej i czasami nawet czułem, jak wracają do mnie moje siły. Wtedy też mogłem obserwować wszystko, łącznie z pracującą nocami kobietą.

Maru często się odzywała, mówiąc ewidentnie do siebie, nieświadoma tego, jak doskonale ją rozumiem. Czasami opowiadała o swojej pracy, a czasami tłumaczyła się, dlaczego muszę tu być. Jej słowa były słodkie, czułe, ale pełne dyshonoru, błagania i rozpaczy. Czasami, gdy jej słuchałem, robiło mi się żal jej istnienia.

– Nie pobrali próbek wieczorem? – Głos Maru rozległ się w pomieszczeniu, nieco wybudzając mnie z marazmu i przemyśleń. – Co za…

Kobieta westchnęła, a ja podniosłem swoją głowę. Na noc zwykle stalowe łóżko, na którym leżałem, obracali tak, że bardziej stałem, niż leżałem. Z tej pozycji łatwiej było mi oglądać wszystko. Ciekawiło mnie, że gdyby wiedzieli o tym, ile słabych punktów w tym pomieszczeniu już znalazłem, pozwoliliby mi na dalszą obserwację.

Maru wyjęła z szafek strzykawki i rozpakowała jedną. Igła była cienka i błyszczała w świetle lamp. To maleńkie ostrze przyprawiło mnie o więcej irytacji, niż bólu, ale nienawidziłem go równie mocno, co tych, którzy dzierżyli tę haniebną broń.

Laborantka podeszła do mnie i dotknęła mojego ramienia. Momentalnie moje mięśnie targnęły się do czegoś pomiędzy atakiem, a odsunięciem się na bok. Stalowe więzy wciąż przytrzymywały mnie do stołu zatem ruch był nieznaczny. Maru jednak odsunęła się delikatnie. Pomimo tego, że byłem w więzach, dodatkowo odurzony czymś dziwnym, wciąż mogłem ją przerażać. Nic dziwnego. Byłem od niej wyższy, silniejszy, cięższy, lepiej przystosowany i nie miałbym oporów jej zabić. Oboje wiedzieliśmy o tym – mówiły mi to jej oczy, pełne obawy.

– Może… gdybyś mnie zrozumiał, mogłoby to skończyć się inaczej – zauważyła cicho, układając z powrotem rękę na moim ramieniu. – Może… zgodziłbyś się nam pomóc.

Zamruczałem z niechęcią. Ludzie! Byli nie tylko pełni dyshonoru, ale również głupi i naiwni.

– Czasami myślę, że mnie rozumiesz – westchnęła.

Igła wbiła się w moją skórę, a sekundę później sięgnęła też żył. Strzykawka w krótkim czasie wypełniła się neonowozieloną krwią. Maru usunęła igłę z mojego ramienia i przytrzymała biały, miękki kawałek materiału przy nikłej ranie.

– Czasami chciałabym, żebyś mnie zrozumiał – wyszeptała.

– Nie chcesz tego – syknąłem, starając się te śpiewne, ludzkie słowa wypowiedzieć z dosadnym zrozumieniem. – Nie chcesz usłyszeć, jak bardzo chcę cię zabić.

Maru uniosła natychmiast swoje spojrzenie na mnie i widziałem w jej oczach, jak wielkie poruszenie wywołały u niej moje słowa. Odsunęła się o krok, mocniej zaciskając palce na strzykawce.

– Ty… umiesz mówić… – wyszeptała.

Parsknąłem tylko z niechęcią. Głupota ludzkiego gatunku wciąż nie przestawała mnie zadziwiać. Yautja byli o wiele lepiej przystosowani do życia, niż ludzie. Nasza technologia była lepsza, mowa nie była zatem nic dziwnym.

Pamiętałem Sir’kę. Ta przeklęta znajda była inteligentna, silna i spodziewałem się, że jej pobratymcy nie zawiodą mojego honoru. Teraz wylot na Ziemię wydawał mi się bezsensowną głupotą. Ludzie nie byli warci naszych polowań.

– Rozumiesz mnie. – Maru ciągnęła swoim słabym, niepewnym szeptem. – Umiesz mówić. Tyle… tyle to zmienia!

Odwróciłem od niej spojrzenie, z niechętnym pomrukiem przymykając oczy. Nie. To nic nie zmienia.

Stalowe więzy wciąż przytrzymywały mnie przy stole, ale z każdym szarpnięciem czułem, że są coraz słabsze. Z każdą godzinę środek, który mi podawali, robił się coraz mniej skuteczny. Z każdą chwilą wiedziałem, że wolność jest bliżej. Mówił mi o tym też ogień, który coraz mocniej zaczynał płonąć w moim sercu.

 

~ * ~

 

Żywia Maru oczywiście w swoim raporcie zgłosiła to, że odezwałem się. Rankiem do laboratorium, oprócz zwykłej obsady, weszło jeszcze kilku mężczyzn. Odzywali się niewiele, wydawali krótkie rozkazy i ich polecenia sprawiły mi sporo bólu. Nie odpowiedziałem jednak słowami na ten ból, rykiem jedynie dając znać, jak wściekły jestem.

Mężczyźni wyszli szybko, pozostawiając Maru i laborantów samych. Kobieta wydawała się zniechęcona i zrozpaczona. Zniknęła też chwilę po wyjściu mężczyzn.

Laboranci rzucali mi przerażone spojrzenia. Bez Maru czuli strach, który przenikał ich do szpiku kości. Wiedzieli, że byłbym w stanie ich zabić. Ja też to wiedziałem. Zrobiłbym to bez wahania, gdyby nie te stalowe okowy.

W końcu laboranci zniknęli, środek uspokajający przestał działać tak mocno i Maru wróciła do laboratorium. Była inaczej ubrana, pachniała kwiatami, ale wciąż wydawała się zniechęcona porannym spotkaniem. Mężczyźni mogli jej nie uwierzyć, a ja wcale nie miałem zamiaru się odzywać, by zaspokoić ich ciekawość.

Dzień szybko się skończył i Maru została sama w laboratorium ze mną. Wtedy odezwała się znów moja bezsilność. Gdy środek przestawał działać, zmysły nie były aż tak otępione, a ja przypominałem sobie jak w beznadziejnej i żałosnej dla yautja sytuacji jestem.

Nie tylko bezsilność była nieprzyjemna. Bez ludzi, ich hałasu i rozmów ból również stawał się nie do zniesienia. Bolały zastane kości, nieruchome mięśnie i wszystko to, co dla swoich dziwnych eksperymentów robili laboranci. Ból sprawiał, że spinałem się mocno, a z mojego gardła wydobywał się żałosny charkot.

Czasami bolały miejsca, gdzie wycinali tkanki, przecinali mięśnie i wbijali igły. Czasami jednak, jak dziś, najgorszy do zniesienia był pulsujący ból gdzieś ponad oczyma.

Paya mógłby mieć więcej litości, pomyślałem. Mógłby już dawno po prostu pozwolić mi umrzeć.

– Boli?

Otworzyłem oczy i spojrzałem w błękitne tęczówki tej dziwnej kobiety. Wpatrywała się we mnie z uwagą, oczekiwaniem. Nie lubiłem tego jej wzroku, nie raz pełnego litości i żalu.

– Wiem, że umiesz mówić – zauważyła cicho, choć z dziwnym wyrzutem. – Mogę ci pomóc.

Nie tak dawno temu odezwałem się do niej po raz pierwszy. Była zaskoczona tym, a od tamtej pory coraz częściej zostawała ze mną sama, gdy inni opuszczali laboratorium. Coraz częściej też jej wzrok był pełen współczucia, złości, rozczarowania, zniechęcenia i niezwykłej ciekawości.

– Gdzie boli? – ciągnęła usłużnym tonem. – Mogę ci podać środek znieczulający, ale tylko miejscowo.

Syra'yte – wycharczałem.

– Hm?

Zamruczałem niechętnie, starając się przypomnieć to głupie, ludzkie słowo, które odpowiadało naszemu.

– Głowa.

Kobieta odwróciła się do stołów, na których leżały przyrządy i leki. Po chwili poczułem jej ciepły dotyk na szyi i lekkie ukucie na skórze. Przymknąłem oczy, zmęczony bólem, bezsilnością i własną złością.

– Powinno minąć za kilka minut – zapewniła mnie kobieta.

Wstrząsnąłem lekko głową. Ból zwiększył się na chwilę, nieprzyjemną falą zalewając całą czaszkę. Minęła minuta, potem druga i kolejna. W końcu ból zniknął i pozostała jedynie bezsilność i gorzka złość.

– Dlaczego nie odzywasz się do innych?

Uniosłem nieco spojrzenie. Maru stała obok z dziwnie zniechęconą miną. W jej oczach widziałem jednak po praz pierwszy determinację. To spojrzenie spodobało mi się.

– Inni nie pytają o nic – odpowiedziałem.

– Przecież… – zaczęła.

– Inni chcieli wiedzieć – przerwałem jej. – Nigdy jednak nie zapytali o nic.

Maru zrobiła niezadowoloną minę. Znałem ten gest, Sir’ka ukazywała taką twarz za każdym razem, gdy coś nie szło po jej myśli. Niemal zaśmiałem się w duchu na ten widok. Ludzkie kobiety były takie podobne do siebie – emocjonalne, pełne złości i radości, pełne wszystkiego…

– Gdybyś tylko się odezwał – westchnęła, nagle całkowicie porzucając złość i zastępując ją dziwnym, uroczym oczekiwaniem.

– Wypuścili by mnie? – zapytałem, przechylając nieco głowę na bok.

Przez chwilę kobieta nie odpowiedziała, ale w końcu westchnęła i wyrzuciła z siebie krótko:

– Nie.

– Więc znasz moją odpowiedź.

Maru odetchnęła tylko. Już dawno powinna wziąć próbki i wrócić na swoje stanowisko, ale trwała przy mnie, jakby rozmowa ze mną mogła cokolwiek zmienić.

Może mogła? Może po prostu ja nie wiedziałem jeszcze, w jaki sposób by mogło się to stać.

– Powiedziałeś, że chcesz mnie zabić – zauważyła cicho. – Gdy się wydostaniesz… tak się stanie, prawda?

Zaśmiałem się tylko, a ten zew, mieszanka śmiechu, ryku i mruczenia sprawiła, że kobieta przełknęła jedynie ślinę, mocniej przyciągając zużytą strzykawkę ku sobie. Ten śmiech ją przeraził, widziałem to w jej oczach. Pierwszy raz nie wycofała się mimo tego strachu – stała w tym samym miejscu.

Ta jej odwaga pierwszy raz mnie ujęła.

– Niedługo może tego się dowiesz – zauważyłem. – Czekaj. Cetanu znajdzie drogę do nas wszystkich.

 

~ * ~

 

Thei wylądował ciężko obok brata, a gałąź, na której młodzi Kiande się znaleźli, zachwiała się mocno. Hult'ah dla pewności przytrzymał się jej jedną ręką, nie spuszczając jednak wzroku z szarej półki skalnej, którą mieli nieco w dole przed sobą. Trójka młodych yautja stała nadal między ogniskami, rozglądając się w prawo i lewo.

– Cuhta? – Thei parsknął z niechęcią.

– Dwóch – potwierdził Hult'ah. – Jeden z Ahra.

– Co oni tu robią? – Thei kucnął przy bracie. – Ćwiczą?

– Trochę tak, a trochę nie – zaśmiał się Hult'ah. – Ich mistrz zostawił ich tutaj na ćwiczeniach. Znaleźli sobie jednak coś innego.

Thei zerknął zaciekawiony na brata, a zaraz potem jeszcze raz spojrzał na plac, zwłaszcza że krzyki młodych wojowników powtórzyły się. Spomiędzy skał wyleciała dymiąca kula ognia, przed którą jeden z Cuhta ledwo co się uchylił.

– Ach. – Thwei parsknął częściowo z niechęcią, a częściowo z rozbawieniem. – Ciekawe, jak im pójdzie.

Hult'ah też zaśmiał się cicho. Dwójka Kiande nie spuszczała wzroku ze sceny przed sobą. Zarówno Thei, jak i jego brat widzieli idealnie przemykające się w cieniu za ogniskami zwinne ciało. Ogniste kule wylatywały to z prawej, to z lewej strony i ten chaos pocisków sprawiał, że młodzi yautja nie wiedzieli, gdzie skierować swój gniew. Ich ryki były doskonale słyszane i wskazywały, kiedy ogień uderzył w ich ciała.

– Już dawno powinni wyjść zza linii ognia – westchnął Thei. – Pozwalają się jej bawić.

– Mówisz, jakbyś chciał im pomóc.

– To Cuhta i Ahra – sapnął z niechęcią starszy z braci. – Nie lubię tej przeklętej pchły, ale chętnie popatrzę, co z nimi zrobi.

Hult’ah zaśmiał się i wygodniej usiadł na gałęzi.

– Co tu robisz właściwie? – zapytał Thei, nie spuszczając jednak wzroku z polany i miotających się tam młodych yautja.

– Polowałem – odparł Hult’ah. – Ojciec wysłał mnie po kilka kłaczy lub tura. Czas na daninę do Domu Matek. Tur brzmiał szybciej, ale kłaczy jest więcej w tym sezonie.

Thei skinął głową. Chwilę obserwowali polanę, aż w końcu któryś z młodzików, mający więcej oleju w głowie, zniknął w zaroślach. Chwila walki, bieganiny, krzyków i ryków sprawiła, że Sir’ka znalazła się na środku polany. W jej rękach płonął radosny, jasny ogień. Był piękniejszy niż te płomienie, które wydobywały się z rozpalonych wokoło ognisk.

Chwila walki sprawiła, że kobieta wylądowała w jednym z ognisk – wpadła tam sama, została wrzucona lub ogień po prostu po nią sięgnął, to nie miało znaczenia. Pozorne zwycięstwo szybko ogarnęło umysły młodzików. Thei parsknął niezadowolony, widząc tę znajomą już mu scenę. Teraz, podobnie jak kilka księżyców temu, wiedział, że kobiecie nie jest nic.

Nim jednak walka wywiązała się po raz kolejny, na polanie pojawił się mistrz trójki młodzików. Thei kojarzył starego łowcę. Był wymagający i nie znosił, gdy jego uczniowie popełniali błędy. Jego surowy ryk roznosił się po kanionie.

– Znów wyszła z tego szalonego ognia, jak gdyby nigdy nic – mruknął z niechęcią Thei.

– Ona jest tym szalonym ogniem – zaprzeczył Hult'ah.

Ton głosu młodszego z braci zwrócił uwagę starszego Kiande. Thei zamruczał cicho z niesmakiem i usiadł wygodniej na gałęzi, spuszczając nogi w dół, ku wąwozowi i ostrym skałom. Przez chwilę milczał, obserwując karcącego swoich uczniów mistrza.

– Kiedyś będziesz musiał przyznać się ojcu – zauważył w końcu.

– Przyznać się? – zdziwił się Hult'ah.

– Pchła – wyjaśnił krótko Thei.

Hult'ah nie odpowiedział, ale jego milczenie było pełne spięcia. W końcu jednak odetchnął.

– Kiedyś – mruknął. – Chcesz zapolować na kłacze ze mną?

Thei skinął głową i po chwili bracia ruszyli razem w puszczę.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz