– Sir'ka! Jeśli jesteś tu, by
nam pomóc, to doskonały moment! – Jedna z samiczek, żerczyń, ujęła Sir'kę za
ramię i poprowadziła za sobą. – Trenerzy w tym sezonie chyba oszaleli, albo
młodzież jest tak paskudnie nieostrożna. Zajmuj się tym, proszę.
Nim blondynka zdołała
zaoponować, samiczka wprowadziła ją do jednej z wnęk i zostawiła tam bez słowa.
Sir'ka wyjrzała za nią nieco płochliwie, ale nim zdołała wyjść, zatrzymał ją
czyjś głos.
– Sir'ka?
Kobieta zerknęła na pacjenta i w
jednej chwili zarówno odetchnęła z dziwną ulgą, co spięła się nieznacznie.
– Będę wdzięczny za pomoc.
H'dlak, jeden z młodych yautja z
drużyny Thweiego, wskazał na swoje ramię. Rana była poszarpana, brudna i
krwawiła gęstą, zieloną krwią.
– Um, jasne – wyszeptała cicho
Sir'ka.
Kobieta wyjęła z szafek pakiet
medyczny i ułożyła go na stole. Jej drobniejsze niż u samic yautja ręce były
też czulsze i delikatniejsze – H'dlak, w przeciwieństwie do opatrywania przez
inne żerczynie, nie sapnął ani raz w czasie czyszczenia, szycia i opatrywania
rany.
– Dziś nie ćwicz i nie poluj – poradziła
mu jeszcze Sir'ka. – Będziesz potrzebował czegoś na ból?
– Nie, nie sądzę – wyznał
H'dlak, oglądając z zaciekawieniem ramię i to, jak szwy przesuwały się i
napinały, gdy poruszał kończyną na różne strony. – Kiedy się tego nauczyłaś?
– Opatrywania? Kilka zim temu – odpowiedziała.
– Nie widziałem cię tu wcześniej
– wyznał H'dlak, przenosząc na nią swoje spojrzenie. – K'juhte zawsze po
ćwiczeniach pojawiał się szybko na następnych. Jego szwy nie pękały. Twoja
robota, prawda?
Sir'ka nie odpowiedziała od
razu, ale po chwili skinęła tylko głową. H'dlak zaśmiał się jedynie i podniósł
z miejsca, które zajmował w czasie opatrywania.
– Mam nadzieję, że następnym
razem też tu będziesz – zauważył.
Sir'ka nie odpowiedziała, a
H'dlak wyszedł z salki. Dziewczyna odetchnęła. Gdy kolejny młody łowca wszedł
do wnęki, czekało ją może chłodniejsze powitanie od niego, ale nie mniejsze
zdziwienie potem.
~ * ~
Po kolejnym dniu testów
laboratorium ucichło. Środek, który mi podawali teraz, otępiał moje zmysły, ale
pozostawał mnie przytomnym. Czułem igły, które wbijały się w moje ciało i noże,
które czasami rozcinały tkanki. Nie potrafiłem jednak się temu sprzeciwić –
jedyne, co mi pozostało, to krótkie warknięcia, niezadowolone pomruki i
westchnięcia, które wydobywały się ze mnie, kiedy wszystko inne męczyło mnie
zbyt mocno.
W końcu jednak światło
przygasło, pomieszczenie opustoszało i pozostała w nim tylko ona.
Laboranci wołali na nią doktor
Maru, ale słyszałem, jak jeden z żołnierzy zwrócił się do niej po imieniu –
nazywał ją Żywią. Tego samego żołnierza pamiętałem z czasu walki, wydawał
pozostałym rozkazy i ewidentnie odpowiadał też za ochronę placówki. Z kobietą
widocznie łączyła go pewna więź, jednak jak się okazywało, doktor Maru stawała
się sobą tak naprawdę dopiero wtedy, gdy wszyscy wychodzili.
W czasie, gdy laboratorium nieco
odpoczywało i światła przygasały, ewidentnie podawano mi mniej środka
ogłuszającego. Byłem w stanie czuć więcej, myśleć jaśniej i czasami nawet
czułem, jak wracają do mnie moje siły. Wtedy też mogłem obserwować wszystko, łącznie
z pracującą nocami kobietą.
Maru często się odzywała, mówiąc
ewidentnie do siebie, nieświadoma tego, jak doskonale ją rozumiem. Czasami
opowiadała o swojej pracy, a czasami tłumaczyła się, dlaczego muszę tu być. Jej
słowa były słodkie, czułe, ale pełne dyshonoru, błagania i rozpaczy. Czasami,
gdy jej słuchałem, robiło mi się żal jej istnienia.
– Nie pobrali próbek wieczorem?
– Głos Maru rozległ się w pomieszczeniu, nieco wybudzając mnie z marazmu i
przemyśleń. – Co za…
Kobieta westchnęła, a ja
podniosłem swoją głowę. Na noc zwykle stalowe łóżko, na którym leżałem,
obracali tak, że bardziej stałem, niż leżałem. Z tej pozycji łatwiej było mi
oglądać wszystko. Ciekawiło mnie, że gdyby wiedzieli o tym, ile słabych punktów
w tym pomieszczeniu już znalazłem, pozwoliliby mi na dalszą obserwację.
Maru wyjęła z szafek strzykawki
i rozpakowała jedną. Igła była cienka i błyszczała w świetle lamp. To maleńkie
ostrze przyprawiło mnie o więcej irytacji, niż bólu, ale nienawidziłem go
równie mocno, co tych, którzy dzierżyli tę haniebną broń.
Laborantka podeszła do mnie i
dotknęła mojego ramienia. Momentalnie moje mięśnie targnęły się do czegoś
pomiędzy atakiem, a odsunięciem się na bok. Stalowe więzy wciąż przytrzymywały
mnie do stołu zatem ruch był nieznaczny. Maru jednak odsunęła się delikatnie.
Pomimo tego, że byłem w więzach, dodatkowo odurzony czymś dziwnym, wciąż mogłem
ją przerażać. Nic dziwnego. Byłem od niej wyższy, silniejszy, cięższy, lepiej
przystosowany i nie miałbym oporów jej zabić. Oboje wiedzieliśmy o tym – mówiły
mi to jej oczy, pełne obawy.
– Może… gdybyś mnie zrozumiał,
mogłoby to skończyć się inaczej – zauważyła cicho, układając z powrotem rękę na
moim ramieniu. – Może… zgodziłbyś się nam pomóc.
Zamruczałem z niechęcią. Ludzie!
Byli nie tylko pełni dyshonoru, ale również głupi i naiwni.
– Czasami myślę, że mnie
rozumiesz – westchnęła.
Igła wbiła się w moją skórę, a
sekundę później sięgnęła też żył. Strzykawka w krótkim czasie wypełniła się
neonowozieloną krwią. Maru usunęła igłę z mojego ramienia i przytrzymała biały,
miękki kawałek materiału przy nikłej ranie.
– Czasami chciałabym, żebyś mnie
zrozumiał – wyszeptała.
– Nie chcesz tego – syknąłem,
starając się te śpiewne, ludzkie słowa wypowiedzieć z dosadnym zrozumieniem. –
Nie chcesz usłyszeć, jak bardzo chcę cię zabić.
Maru uniosła natychmiast swoje
spojrzenie na mnie i widziałem w jej oczach, jak wielkie poruszenie wywołały u
niej moje słowa. Odsunęła się o krok, mocniej zaciskając palce na strzykawce.
– Ty… umiesz mówić… – wyszeptała.
Parsknąłem tylko z niechęcią.
Głupota ludzkiego gatunku wciąż nie przestawała mnie zadziwiać. Yautja byli o
wiele lepiej przystosowani do życia, niż ludzie. Nasza technologia była lepsza,
mowa nie była zatem nic dziwnym.
Pamiętałem Sir’kę. Ta przeklęta
znajda była inteligentna, silna i spodziewałem się, że jej pobratymcy nie
zawiodą mojego honoru. Teraz wylot na Ziemię wydawał mi się bezsensowną
głupotą. Ludzie nie byli warci naszych polowań.
– Rozumiesz mnie. – Maru
ciągnęła swoim słabym, niepewnym szeptem. – Umiesz mówić. Tyle… tyle to
zmienia!
Odwróciłem od niej spojrzenie, z
niechętnym pomrukiem przymykając oczy. Nie. To nic nie zmienia.
Stalowe więzy wciąż
przytrzymywały mnie przy stole, ale z każdym szarpnięciem czułem, że są coraz
słabsze. Z każdą godzinę środek, który mi podawali, robił się coraz mniej
skuteczny. Z każdą chwilą wiedziałem, że wolność jest bliżej. Mówił mi o tym
też ogień, który coraz mocniej zaczynał płonąć w moim sercu.
~ * ~
Żywia Maru oczywiście w swoim
raporcie zgłosiła to, że odezwałem się. Rankiem do laboratorium, oprócz zwykłej
obsady, weszło jeszcze kilku mężczyzn. Odzywali się niewiele, wydawali krótkie
rozkazy i ich polecenia sprawiły mi sporo bólu. Nie odpowiedziałem jednak
słowami na ten ból, rykiem jedynie dając znać, jak wściekły jestem.
Mężczyźni wyszli szybko,
pozostawiając Maru i laborantów samych. Kobieta wydawała się zniechęcona i
zrozpaczona. Zniknęła też chwilę po wyjściu mężczyzn.
Laboranci rzucali mi przerażone
spojrzenia. Bez Maru czuli strach, który przenikał ich do szpiku kości.
Wiedzieli, że byłbym w stanie ich zabić. Ja też to wiedziałem. Zrobiłbym to bez
wahania, gdyby nie te stalowe okowy.
W końcu laboranci zniknęli,
środek uspokajający przestał działać tak mocno i Maru wróciła do laboratorium.
Była inaczej ubrana, pachniała kwiatami, ale wciąż wydawała się zniechęcona
porannym spotkaniem. Mężczyźni mogli jej nie uwierzyć, a ja wcale nie miałem zamiaru
się odzywać, by zaspokoić ich ciekawość.
Dzień szybko się skończył i Maru
została sama w laboratorium ze mną. Wtedy odezwała się znów moja bezsilność. Gdy
środek przestawał działać, zmysły nie były aż tak otępione, a ja przypominałem sobie
jak w beznadziejnej i żałosnej dla yautja sytuacji jestem.
Nie tylko bezsilność była
nieprzyjemna. Bez ludzi, ich hałasu i rozmów ból również stawał się nie do
zniesienia. Bolały zastane kości, nieruchome mięśnie i wszystko to, co dla
swoich dziwnych eksperymentów robili laboranci. Ból sprawiał, że spinałem się
mocno, a z mojego gardła wydobywał się żałosny charkot.
Czasami bolały miejsca, gdzie wycinali
tkanki, przecinali mięśnie i wbijali igły. Czasami jednak, jak dziś, najgorszy do
zniesienia był pulsujący ból gdzieś ponad oczyma.
Paya mógłby mieć więcej litości,
pomyślałem. Mógłby już dawno po prostu pozwolić mi umrzeć.
– Boli?
Otworzyłem oczy i spojrzałem w błękitne
tęczówki tej dziwnej kobiety. Wpatrywała się we mnie z uwagą, oczekiwaniem. Nie
lubiłem tego jej wzroku, nie raz pełnego litości i żalu.
– Wiem, że umiesz mówić –
zauważyła cicho, choć z dziwnym wyrzutem. – Mogę ci pomóc.
Nie tak dawno temu odezwałem się
do niej po raz pierwszy. Była zaskoczona tym, a od tamtej pory coraz częściej
zostawała ze mną sama, gdy inni opuszczali laboratorium. Coraz częściej też jej
wzrok był pełen współczucia, złości, rozczarowania, zniechęcenia i niezwykłej ciekawości.
– Gdzie boli? – ciągnęła
usłużnym tonem. – Mogę ci podać środek znieczulający, ale tylko miejscowo.
– Syra'yte –
wycharczałem.
– Hm?
Zamruczałem niechętnie, starając
się przypomnieć to głupie, ludzkie słowo, które odpowiadało naszemu.
– Głowa.
Kobieta odwróciła się do stołów,
na których leżały przyrządy i leki. Po chwili poczułem jej ciepły dotyk na szyi
i lekkie ukucie na skórze. Przymknąłem oczy, zmęczony bólem, bezsilnością i
własną złością.
– Powinno minąć za kilka minut –
zapewniła mnie kobieta.
Wstrząsnąłem lekko głową. Ból zwiększył
się na chwilę, nieprzyjemną falą zalewając całą czaszkę. Minęła minuta, potem druga
i kolejna. W końcu ból zniknął i pozostała jedynie bezsilność i gorzka złość.
– Dlaczego nie odzywasz się do innych?
Uniosłem nieco spojrzenie. Maru stała
obok z dziwnie zniechęconą miną. W jej oczach widziałem jednak po praz pierwszy
determinację. To spojrzenie spodobało mi się.
– Inni nie pytają o nic – odpowiedziałem.
– Przecież… – zaczęła.
– Inni chcieli wiedzieć – przerwałem
jej. – Nigdy jednak nie zapytali o nic.
Maru zrobiła niezadowoloną minę.
Znałem ten gest, Sir’ka ukazywała taką twarz za każdym razem, gdy coś nie szło po
jej myśli. Niemal zaśmiałem się w duchu na ten widok. Ludzkie kobiety były takie
podobne do siebie – emocjonalne, pełne złości i radości, pełne wszystkiego…
– Gdybyś tylko się odezwał – westchnęła,
nagle całkowicie porzucając złość i zastępując ją dziwnym, uroczym oczekiwaniem.
– Wypuścili by mnie? – zapytałem,
przechylając nieco głowę na bok.
Przez chwilę kobieta nie odpowiedziała,
ale w końcu westchnęła i wyrzuciła z siebie krótko:
– Nie.
– Więc znasz moją odpowiedź.
Maru odetchnęła tylko. Już dawno
powinna wziąć próbki i wrócić na swoje stanowisko, ale trwała przy mnie, jakby rozmowa
ze mną mogła cokolwiek zmienić.
Może mogła? Może po prostu ja nie
wiedziałem jeszcze, w jaki sposób by mogło się to stać.
– Powiedziałeś, że chcesz mnie zabić
– zauważyła cicho. – Gdy się wydostaniesz… tak się stanie, prawda?
Zaśmiałem się tylko, a ten zew, mieszanka
śmiechu, ryku i mruczenia sprawiła, że kobieta przełknęła jedynie ślinę, mocniej
przyciągając zużytą strzykawkę ku sobie. Ten śmiech ją przeraził, widziałem to w
jej oczach. Pierwszy raz nie wycofała się mimo tego strachu – stała w tym samym
miejscu.
Ta jej odwaga pierwszy raz mnie ujęła.
– Niedługo może tego się dowiesz
– zauważyłem. – Czekaj. Cetanu znajdzie drogę do nas wszystkich.
~ * ~
Thei wylądował ciężko obok
brata, a gałąź, na której młodzi Kiande się znaleźli, zachwiała się mocno.
Hult'ah dla pewności przytrzymał się jej jedną ręką, nie spuszczając jednak
wzroku z szarej półki skalnej, którą mieli nieco w dole przed sobą. Trójka młodych
yautja stała nadal między ogniskami, rozglądając się w prawo i lewo.
– Cuhta? – Thei parsknął z
niechęcią.
– Dwóch – potwierdził Hult'ah. –
Jeden z Ahra.
– Co oni tu robią? – Thei kucnął
przy bracie. – Ćwiczą?
– Trochę tak, a trochę nie – zaśmiał
się Hult'ah. – Ich mistrz zostawił ich tutaj na ćwiczeniach. Znaleźli sobie
jednak coś innego.
Thei zerknął zaciekawiony na
brata, a zaraz potem jeszcze raz spojrzał na plac, zwłaszcza że krzyki młodych
wojowników powtórzyły się. Spomiędzy skał wyleciała dymiąca kula ognia, przed
którą jeden z Cuhta ledwo co się uchylił.
– Ach. – Thwei parsknął
częściowo z niechęcią, a częściowo z rozbawieniem. – Ciekawe, jak im pójdzie.
Hult'ah też zaśmiał się cicho.
Dwójka Kiande nie spuszczała wzroku ze sceny przed sobą. Zarówno Thei, jak i
jego brat widzieli idealnie przemykające się w cieniu za ogniskami zwinne
ciało. Ogniste kule wylatywały to z prawej, to z lewej strony i ten chaos
pocisków sprawiał, że młodzi yautja nie wiedzieli, gdzie skierować swój gniew.
Ich ryki były doskonale słyszane i wskazywały, kiedy ogień uderzył w ich ciała.
– Już dawno powinni wyjść zza
linii ognia – westchnął Thei. – Pozwalają się jej bawić.
– Mówisz, jakbyś chciał im
pomóc.
– To Cuhta i Ahra – sapnął z
niechęcią starszy z braci. – Nie lubię tej przeklętej pchły, ale chętnie
popatrzę, co z nimi zrobi.
Hult’ah zaśmiał się i wygodniej usiadł
na gałęzi.
– Co tu robisz właściwie? – zapytał
Thei, nie spuszczając jednak wzroku z polany i miotających się tam młodych yautja.
– Polowałem – odparł Hult’ah. – Ojciec
wysłał mnie po kilka kłaczy lub tura. Czas na daninę do Domu Matek. Tur brzmiał
szybciej, ale kłaczy jest więcej w tym sezonie.
Thei skinął głową. Chwilę obserwowali
polanę, aż w końcu któryś z młodzików, mający więcej oleju w głowie, zniknął w zaroślach.
Chwila walki, bieganiny, krzyków i ryków sprawiła, że Sir’ka znalazła się na środku
polany. W jej rękach płonął radosny, jasny ogień. Był piękniejszy niż te płomienie,
które wydobywały się z rozpalonych wokoło ognisk.
Chwila walki sprawiła, że kobieta
wylądowała w jednym z ognisk – wpadła tam sama, została wrzucona lub ogień po prostu
po nią sięgnął, to nie miało znaczenia. Pozorne zwycięstwo szybko ogarnęło umysły
młodzików. Thei parsknął niezadowolony, widząc tę znajomą już mu scenę. Teraz, podobnie
jak kilka księżyców temu, wiedział, że kobiecie nie jest nic.
Nim jednak walka wywiązała się po
raz kolejny, na polanie pojawił się mistrz trójki młodzików. Thei kojarzył starego
łowcę. Był wymagający i nie znosił, gdy jego uczniowie popełniali błędy. Jego surowy
ryk roznosił się po kanionie.
– Znów wyszła z tego szalonego
ognia, jak gdyby nigdy nic – mruknął z niechęcią Thei.
– Ona jest tym szalonym ogniem –
zaprzeczył Hult'ah.
Ton głosu młodszego z braci
zwrócił uwagę starszego Kiande. Thei zamruczał cicho z niesmakiem i usiadł
wygodniej na gałęzi, spuszczając nogi w dół, ku wąwozowi i ostrym skałom. Przez
chwilę milczał, obserwując karcącego swoich uczniów mistrza.
– Kiedyś będziesz musiał
przyznać się ojcu – zauważył w końcu.
– Przyznać się? – zdziwił się
Hult'ah.
– Pchła – wyjaśnił krótko Thei.
Hult'ah nie odpowiedział, ale
jego milczenie było pełne spięcia. W końcu jednak odetchnął.
– Kiedyś – mruknął. – Chcesz zapolować
na kłacze ze mną?
Thei skinął głową i po chwili bracia
ruszyli razem w puszczę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz