Atair stał na środku placu,
przyglądając się ćwiczącym młodzikom. Ta niewielka grupka yautja nie miała
nawet prawa do polowań w Puszczy. Atair zajmował się nimi wedle poleceń Matki
Matek. Ani jeden z tych młodych nie miał ojca, który mógł przeprowadzić młodych
przez pierwsze lata życia i ćwiczeń, a Atair wcale nie starał się takowego
zastępować. Miał wskazać drogę, ale wiedział, że nie pozostanie na niej dla
żadnego z nich na dłużej.
Już raz popełnił ten błąd. Nigdy
nie nazwał go błędem, o nie, ale zdecydował, że raz wystarczy.
– Mistrzu Atair. Przyszedł lord
It’chi. Nie jest sam.
Atair zerknął w lewo, gdzie stał
jeden z jego uczniów. Ten młody yautja był w jego kompleksie już od kilkunastu
zim, odkąd na polowaniu zginął jego ojciec, a jego rodzicielka wypełniła swą
powinność wobec yautja i oddała się Cetanu, rodząc młode, silne i zdrowe
bliźniaczki. Madaarp trafił do niego jako buntowniczy, wyszczekany młodzik,
miał zaledwie siedem zim, postawę mniejszą niż łanie i wolę życia większą niż
niejeden z doświadczonych yautja. Teraz wyrósł sporo, nabrał siły, rozwagi,
doświadczenia i wielu innych cech, które Atair cenił i które pozwalały młodym
przeżyć próby i polowania.
To, kim stał się Madaarp, mogło przeważyć
na tym, że jako jedyny z osieroconych został na stałe przy Atairze. Mogło, ale tak
nie było. Decyzja o tym, że malec zostanie z nim zapadła w ten sam dzień, gdy szczenię
stawiło się u niego na pierwszym treningu. Atair szkolił wielu łowców, młodych i
starszych, ale dopiero to szczenię pokazało mu, ile siły ma złamana włócznia, strzaskany
pancerz i skruszone ostrze.
– Doskonale. Zajmij się nimi,
Madaarp – polecił Atair, wskazując na młodzików. – Niech ćwiczą do zachodu,
potem mogą wracać do matek.
Madaarp skinął głową i zajął
miejsce swojego mistrza. Atair ruszył ku bramom, gdzie w przejściu stał It’chi.
Jego przyjaciel spoglądał z uwagą na swoją córkę. Stała przed nim z dziwną miną
i niezadowolonym spojrzeniem.
– Co tam w ogóle robiłaś?
– Zbierałam zioła dla lorda
Ui’stbi – odpowiedziała cicho.
– Zbieranie ziół wymagało
zaczepiania Cuhty i Ahra, tak? – It’chi założył ręce na pierś. – Sir’ka, to nie
było potrzebne.
Kobieta nie odpowiedziała,
karnie stojąc przed swoim ojcem. Atair widział jednak, jak jej spojrzenie, mimo
że spuszczone, pełne jest ognia. Dziś mogła nie walczyć ponownie z młodzikami,
ale jutro jej butna natura znowu da o sobie znać.
– Czy to ma sens, It’chi? – zaśmiał
się Atair. – Tyle słów na kilka godzin spokoju?
Przywódca Guan uniósł swoje spojrzenie,
a potem swoją dłoń, by przywitać przyjaciela.
– Zawsze mam nadzieję, że słowa w
końcu dotrą – wyznał It’chi.
– Ewidentnie się zawodzisz. Oby to
było jedyne, w czym cię zawiedzie, stary przyjacielu.
Sir’ka zerknęła niechętnie na Ataira.
W jej oczach widać było butę, ale też cichy szacunek. To połowiczne wyzwanie spodobało
się Atairowi. Widział już kiedyś takie oczy – w malcu, który miał siedem zim, który
przyszedł tu z rozkazu i który został tu na dłużej.
– Dzień dobry, lordzie Atair – przywitała
się cicho kobieta.
– Witaj, mała udręko całej planety.
– Atair przechylił nieco głowę na bok. – Przyszłaś znowu pokazać jednej z moich
drużyn, jak powinno się biegać po Rozpadlinach?
It’chi zerknął zaskoczony najpierw
na przyjaciela, a zaraz potem jego twarde, pochmurne spojrzenie przeniosło się na
córkę. Sir’ka wymamrotała coś niewyraźnie i zerknęła w bok, gdzie zieleń lasu łączyła
się z wysokimi murami kompleksu treningowego.
– Chodźcie, omawianie spraw w bramie
nie należy do mojej gościnności, zatem nie róbmy tego tak lekko – zarządził Atair,
ruszając ku jednemu z budynków.
Dwójka ruszyła posłusznie za Atairem.
It’chi szedł obok swojego przyjaciela, a Sir’ka została krok lub dwa za nimi. Rozglądała
się wokoło ciekawie – byłą tutaj pierwszy raz. To zwykle K’juhte i Lar’ja trenowali
pod okiem Ataira. Treningami Sir’ki zajmował się It’chi. Ojciec obawiał się, że
właściwie nikt inny nie będzie w stanie opanować butnej natury jego córki.
Stojący na środku placu Madaarp zerknął
na wchodzących z ciekawością. Znał It’chiego, przywódca klanu Guan pojawiał się
często w murach kompleksu treningowego Ataira, zarówno ze swoimi synami, jak i sam.
Kobietę Madaarp widział pierwszy raz w życiu, a przynajmniej z tak bliska. Jasne,
słyszał o niej, ludzkim szczenięciu, kilka zim młodszym od niego, które narobiło
sporo zamieszania i wcale nie przestało robić kłopotów wraz z wiekiem.
Sir’ka również zauważyła młodego
łowcę. Miał już na sobie insygnia krwawych, lśniący pancerz i podstawowe, ale dobrze
utrzymane wyposażenie. Przeszedł Rytuał, ale Sir’ka nie kojarzyła go bardziej. Nie
widziała go nigdy w tłumie tych, którzy zaczepiali ją, wyszydzali lub z niej kpili.
– Sir’ka!
– Idę, ojcze.
Kobieta posłusznie usiadła przy rodzicu,
gdy Atair wskazał im długie, drewniane ławy przy solidnym, kamiennym stole. Siedziska
znajdowały się pod zadaszeniem jednego z budynków, ale nie były dodatkowo osłonięte
ścianami. It’chi doskonale znał to miejsce – to tutaj Atair zwykle przyjmował go
na rozmowy.
– O czym chciałeś porozmawiać, stary
druhu? – zapytał trener.
– Ile drużyn masz? I ile czasu?
Atair zmarszczył nieco brwi.
– Trzy drużyny – odpowiedział. –
I niewiele czasu ponad to. Mam w końcu jeszcze młodych z Domu Matek. Chociaż to
ostatnio jest w stanie ogarnąć Madaarp.
Sir’ka przechyliła nieco głowę, gdy
Atair machnął ręką w stronę placu. Madaarp. Zatem tak nazywał się młody łowca.
– Jeśli twoi synowie potrzebują treningów,
znajdę czas – zapewnił Atair.
– Właściwie potrzebuję cię dla siebie
– wyznał It’chi. – Rada zleciła mi misję. Na Ithei odnaleźli ruiny, chcą je sprawdzić.
Mam oczyścić teren i przygotować bazę.
– To misja na kilka dni – wyznał
Atair. – Sezon niedawno się zaczął.
It’chi nie odpowiedział, a Atair
wbił ponury wzrok w plac, gdzie sieroty od matek ćwiczyły pod czujnym okiem Madaarpa.
Jego trzy drużyny też miały rozdzielone zadania. Atair szybko przeliczył swoje możliwości
i zwrócił swoje spojrzenie na przyjaciela.
– Cztery dni – poinformował.
– Wystarczą trzy – zapewnił It’chi.
– Dziękuję.
Atair skinął głową, a It’chi podniósł
się z miejsca. Za jego przykładem szybko poszła Sir’ka. Atair odprowadził dwójkę
do bramy.
– Twój czy mój statek? – zapytał
jeszcze trener.
– Mój wystarczy – zapewnił It’chi.
– Jutro o wschodzie drugiego słońca.
– Będę na pewno – zapewnił Atair.
– Pytanie, co zrobisz ze swoim małym kłopotem. Trzy dni bez nadzoru? Będzie do czego
wracać?
– Lordzie Atair… – jęknęła cicho
Sir’ka.
Atair zaśmiał się szczerze, a It’chi
westchnął jedynie.
– Spróbuję coś wymyślić – obiecał.
– Coś… skutecznego. Miejmy nadzieję.
Atair parsknął śmiechem i uniósł
dłoń na pożegnanie, a It’chi ruszył wraz z córką do swojego domu.
– Weźmiesz mnie ze sobą? – zapytała
Sir’ka.
– To było by rozsądne i kłopotliwe,
iskierko – wyznał It’chi. – Niestety, trzy dni to bardzo mało, a teren jest duży.
Nie będę miał czasu cię pilnować.
– Ja wcale… – zaczęła.
– Sir’ka. – It’chi zerknął z uwagą
na kobietę. – Zostaniesz na Prime. Znajdę ci zajęcie.
Kobieta westchnęła tylko, ale nie
spróbowała ponownie. Jej ojciec raz wyraził swoją opinię – pomimo całej buty, zadziorności
i tego szalonego ognia w jej sercu nie miała zamiaru sprzeciwiać się woli rodzica
nawet raz.
~ * ~
Laboratorium było pełne ludzi. Laboranci
krzątali się wokół stołów z odczynnikami, ochrona stała pod każdą ze ścian, a technicy
szybko wymieniali sprzęty i znikali za zamykanymi hydraulicznie drzwiami. Oczy wszystkich
co jakiś czas przesuwały się po postaci obcego.
Stół, do którego przymocowany był
Thwei, leżał poziomo. Łowca miał zamknięte oczy – gdy je otwierał, mocne światło
lamp sufitowych bardzo go drażniło. Jego organizm był wyczerpany, słabszy, niż zwykle,
ale wciąż na tyle silny i przede wszystkim uparty, że środek, który podawali codziennie
laboranci, przestawał działać.
Thwei czekał. Czuł coraz więcej,
słyszał coraz wyraźniej i coraz mocniej potrafił zacisnąć pięść.
Legion, który opierał się o ścianę
naprzeciwko niego, widział idealnie, jak potężne serce tłoczy krew po narządach,
oczyszczając ją z toksyn i otumaniającego środka. Ludzie nie spodziewali się złapać
aż tak młodego osobnika. Młodzi yautja byli odporniejsi. Ten tu ponad to był Kiande.
Legion uśmiechnął się lekko.
Ani laboranci, ani ochrona nie widzieli
go tak naprawdę. Stał tam, w swojej starej, znoszonej i solidnej zbroi z kevlaru.
Nie miał założonego hełmu ani maski, ale wokół szyi przewiązany miał poszarpany,
zakurzony szal. Jeszcze kilka minut temu był daleko stąd, na planecie pełnej demonów,
próbując opanować czyjąś złość poprzez kolejne, kobiece, czułe ręce i słodkie szepty.
Udało się, zatem był wyjątkowo zadowolony
i to na tyle, że postanowił ruszyć dalej również w tej historii.
Gdy uniósł dłoń, metal przy stole
Thweiego zadrżał. Nie wyczuł tego nikt, ani laboranci, ani ochrona, ani nawet sam
łowca. W stalowych więzach pojawiły się jednak pęknięcia, o których wiedział tylko
szalony bóg śmierci yautja.
A niedługo mieli się o konsekwencjach
tych pęknięć dowiedzieć również inni.
~ * ~
Wstrząsnąłem głową. Środek uspokajający
właściwie przestał działać na mój umysł, pozostała po nim tylko delikatna, nic nie
znacząca zasłona. Niestety, moje ciało nie chciało tak chętnie oprzeć się chemii.
Wciąż było słabe, niezdolne, by zerwać te okowy. Jeszcze nie teraz.
– Dzisiaj też nie miałeś zamiaru
do nikogo się odzywać?
Uniosłem nieco swoje spojrzenie.
Na noc zwykle stawiali stół pionowo lub przynajmniej pod pewnym kątem. Nie do końca
wiedziałem, po co. Dzięki temu jednak, gdy ta szalona naukowiec przychodziła po
te swoje rozmowy, mogłem patrzeć na nią z góry. Byłem od niej sporo wyższy.
– Czy tylko dla mnie bywasz tak urokliwy?
Parsknąłem śmiechem. Urokliwy? Kobieta
była bardziej niż szalona, jeśli chciała nazywać Kiande urokliwym.
– Nie podoba mi się pomysł rozmawiania
z kimkolwiek tutaj – wyznałem.
– A jednak czasami rozmawiasz ze
mną.
Westchnąłem tylko.
– Jesteś – zacząłem, niechętnie,
ale urwałem, szukając odpowiedniego, ludzkiego słowa. – Uparta? Tylko… źle uparta.
– Źle uparta? – zdziwiła się.
Zamruczałem niechętnie, starając
się przypomnieć to głupie, ludzkie słowo. Nie uczyłem się w końcu tak, jak Sir’ka,
ale gdy znajda była na lekcjach u ojca, słyszeliśmy wystarczająco dużo, ćwicząc
na placu.
– Męcząca – odpowiedziałem w końcu.
Żywia zamrugała kilka razy oczyma,
a zaraz potem zrobiła niezadowoloną, wyjątkowo niezadowoloną minę.
– Nie jestem męcząca – wyrzuciła
z siebie.
Parsknąłem tylko śmiechem. Oczywiście,
że była męcząca. Równie męcząca, co te cholerne eksperymenty i ten ciągły ból.
– To twoja opinia, oczywiście – wymamrotała,
poprawiając mimowolnie swój fartuch; jej wzrok powędrował w bok, a na jej policzkach
rozlało się dziwne, urokliwe ciepło. – Ale przyjmuję to do wiadomości.
Wydawała się teraz o wiele bardziej
zagubiona i niepewna, niż zwykle. Na co dzień, w otoczeniu innych ludzi była silna,
trzymała kontrolę nie tylko nad sobą, ale też nad pozostałymi. Teraz jednak… obok
mnie stawała się dziwnie pozbawiona tej twardej otoczki.
– Jesteście dziwnym gatunkiem – zauważyłem
cicho. – Zadajecie pytania, na które nie chcecie usłyszeć odpowiedzi.
– A wy jesteście przewidywalni –
odpowiedziała z dziwną, ukrywaną złością. – Brutalni, milczący i pewnie ocenianie
przychodzi wam równie łatwo, co zabijanie.
Zamruczałem z niechęcią. Mogła trafić
w punkt, ale to nie znaczyło, że podobały mi się jej słowo.
– Codziennie tu wracasz – wycharczałem
ze złością. – Tak bardzo podoba ci się słyszeć, jak zginiesz z mojej ręki.
– Chcę cię zrozumieć – zaprzeczyła.
Skrzywiłem się nieco. Zatem te ich
eksperymenty nie wystarczą, tak? Kobieta ma zamiar jeszcze wejść mi do głowy?
– Czego ty tak naprawdę chcesz? –
zamruczałem niechętnie.
Żywia nie odpowiedziała od razu.
Jej ramiona, wcześniej spięte i sztywne, teraz opadły. Przez moment wydawała mi
się zagubiona, bezbronna i słaba. Tym razem jednak w moim umyśle nie zrodziło się
nic, co by ją za to potępiało. Gdy odwróciła się i przytknęła ręce do piersi, oddychając
nierówno, jedyne, co chciałem, to przygarnąć ją do siebie i odebrać cały jej ból.
Przestań. Thwei, przestań.
– Idź już – poleciłem chłodno, gdy
kobieta w końcu złapała oddech.
Żywia spojrzała na mnie dziwnie płaczliwie,
po czym wyszła z salki. Nie widziałem jej więcej tej nocy. Zły na siebie, swoje
uczucia i to, że zniknęła, szukałem jej wzrokiem, starając się pozbyć swojego bólu,
ale ani złość, ani tęsknota, ani ten przeklęty ból nie chciały odejść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz