Atair wylądował cicho obok
It’chiego. Przywódca Guan pochylał się nad sporym śladem. Pazury, które zaryły
w ziemię, wskazywały, że mają do czynienia z drapieżnikiem, a głębokość odcisku
– że zwierzę mogło ważyć więcej, niż pięciu yautja razem wziętych.
- Czy to ostatni? – zapytał
Atair, oglądając teren wokoło z uwagą.
- Na to wygląda – potwierdził
It’chi. – Zajmę się nim. Czy będziesz tak miły, aby rozpakować sprzęt i założyć
wnyki? Myślę, że teren na rzut dyskiem powinien im wszystkim wystarczyć.
- Wejście do świątyni?
- Tuż przed – potwierdził
It’chi.
Atair skinął głową i po chwili
zniknął, a It’chi podniósł się wolno. Gęsta dżungla czekała, a It’chi, mimo że
wiedział, że jest tam niebezpiecznie, martwił się tylko o to, co zostawił w
domu.
~ * ~
- Gdzie?
Sir’ka zatrzymała się wpół kroku
i spojrzała dziwnie potulnie na wysokiego łowcę. H’de rzucił jej tylko ponure
spojrzenie i wskazał jedynie na kąt swojego biura. Rozłożone tam były księgi i
zwoje, które dziewczyna miała przejrzeć.
- Skończyłam – zauważyła cicho.
- Wszystko? – Łowca wyprostował
się na swoim miejscu.
Sir’ka skinęła głową, a H’de
zmarszczył brwi.
- Ile drużyn poszło na bitwę z
An-agashi?
- Siedem – odparła pewnie. – Ale
osobiście posłałabym pięć.
- Posłałabyś pięć? – parsknął
śmiechem H’de. – Proszę, proszę. Jak chcesz zabezpieczyć obie flanki i tyły
pięcioma drużynami?
- Nie chcę – odparła,
przechylając nieco głowę na bok. – Jeśli bitwę przeniesiono by 200 metrów na
wschód, wschodnia flanka pilnowałaby się sama. To kanion. Wystarczyło wycofać
się. To byłby też dobry czas na przegrupowanie. Ewidentnie brakowało amunicji
pod koniec. Dlatego musieli iść w starcie bezpośrednie.
H’de zmrużył oczy. Przez chwilę
milczał, wpatrując się w Sir’kę.
- Tamten regał – wskazał na
odpowiedni mebel. – Poszukaj dysku trzynastego. Przynieś go tutaj.
Sir’ka posłusznie wykonała
polecenie i stanęła przed dużym, metalowym stołem, po drugiej stronie H’de.
Łowca odebrał dysk, wrzucił go do odpowiedniego miejsca na stole, a blat
rozświetlił się planami. Gdy yautja podniósł się i przesunął rękę do góry,
obraz wydłużył się, zamieniając w elektroniczną panoramę 3D.
- To Czarne Wzgórza za Satylii
5D. Kojarzysz tę planetę?
Sir’ka przyjrzała się obrazowi i
po chwili skinęła głową.
- To planeta bliżej naszego
drugiego słońca. Jest opuszczona teraz, prawda?
- W czasie panowania Amengi to
była jedna z głównych aren rozrywkowych – potwierdził H’de. – I jedno z
pierwszych miejsc buntu. Bitwa pod Czarnymi Wzgórzami była przełomem, nawet
jeśli była źle poprowadzona.
Sir’ka przyjrzała się
hologramowi, a H’de przesunął palcami po blacie w prawo, przez co maleńcy
żołnierze po jednej i po drugiej stronie zaczęli wypływać z brzegów mapy ku
wzgórzom.
- Co jest nie tak?
Kobieta przechyliła głowę na
bok, a potem zerknęła na H’de.
- To yautja, prawda? – wskazała
na wojska, które znajdowały się u podnóża góry. – Są w kiepskiej pozycji.
Przybyli też później. To dwie zalety, jakie mieli Amengi. Patrząc po ilości
wojsk, jest też trzecia korzyść dla Amengi. Czy yautja to wygrali?
- Z ogromnymi stratami –
potwierdził H’de. – Kolejną niekorzyścią yautja był kiepski sprzęt, a następną
niedożywienie.
Sir’ka skinęła głową.
- Tego dało się uniknąć –
zauważył H’de. – Nie było wtedy wśród yautja strategów. Tylko gladiatorzy. Co
jednak ty zrobiłabyś inaczej?
- Wycofała się na równiny –
odparła kobieta, wskazując na puste pole pod wzgórzami. – Poczekała na Amengi.
Lasy wokół wyglądają na gęste, to też dobre miejsce na zasadzkę. Musi też tam
być sporo jedzenia, zatem to usuwa kolejną niekorzyść.
- Sprzęt? – zapytał H’de.
- To byłby zdecydowanie
największy problem – przyznała kobieta. – Przejęcie transportów albo szpiedzy
to za mało, ale lepsze to, niż nic.
H’de skinął głową.
- Jak długo It’chi uczył cię
strategii? – zapytał.
- Strategii? Ojciec nie zajmował
się tym w ogóle – przyznała. – Uczył mnie historii, ale skupiał się głównie na
treningu.
H’de zmrużył swoje oczy i
stuknął dwa razy w blat stołu, a hologram zniknął.
- Pójdziesz ze mną, ludzkie
szczenię – zarządził, zapinając swój płaszcz do zbroi, a potem wychodząc z
pomieszczenia.
~ * ~
Nocą, jak zwykle, laboratorium
pustoszało. W środku pracowała tylko Maru i jeden z laborantów. Widziałem
jednak, że za drzwiami znajduje się co najmniej dwóch ochroniarzy. Mieli broń –
zarówno tę, która miotała usypiającymi strzałkami, jak i taką, która była nieco
bardziej śmiercionośna. Byłem pewny, że mimo częściowego otępienia dam radę
sobie zarówno z ochroniarzami, jak i ze wszystkim, co czeka mnie dalej.
- Pani Maru… jego temperatura
rośnie – zauważył cicho technik.
Usłyszałem jego głos bez
problemu. Zerknąłem w bok, gdzie na ogromnym ekranie było widać moją sylwetkę i
kilka parametrów, które przez te dni nauczyłem się odczytywać. Owszem, robiło
mi się ciepło, ale właściwie… nie było to nic, co by mi w jakikolwiek sposób
przeszkadzało.
- Czy to zakażenie? – zapytała
Maru. – Jak wyszły badania krwi?
- Nic niepokojącego, pani Maru –
odparł laborant. – Wszystko tak, jak zawsze.
Zamrugałem oczyma. Świat wokoło
zaczynał nabierać coraz wyraźniejszych rysów, mimo że czułem, jak serce wali mi
jak młotem. Krew burzyła się w moich żyłach, płynąc coraz szybciej i szybciej.
Nagle ekran rozświetlił się na
czerwono. W rogu migotał komunikat: "Uwaga: przyspieszenie tętna —
przekroczony próg bezpieczeństwa." Maru rzuciła się do konsoli, a technik
za jej plecami zbladł, jakby nagle zrozumiał, że coś właśnie wymyka się spod
kontroli.
Wymykało się, a jakże.
Czując jak krew niemalże się we
mnie gotuje, zacisnąłem pięść i szarpnąłem kajdanami. Metal zatrzeszczał, ale
nie puścił. Nie za pierwszym razem. Drugie szarpnięcie sprawiło jednak, że
kajdany trzasnęły, a moja ręka poszybowała w górę, wolna.
Zerwałem się z posłania,
zrywając pozostałe kajdany. Ból przeszył mnie krótko, jak błyskawica, ale był
niczym w porównaniu z żarem, który pulsował teraz we mnie – jakby sam ogień
Ragty płynął mi w żyłach. Szybki ruch w bok – noga kopnęła metalowy wózek z
narzędziami, który z hukiem przewrócił się na ziemię.
Alarm zawył. Głośne wycie
zaczęło wżynać się w mój umysł, na co ryknąłem tylko potężnie.
Zamglone dotąd zmysły ostrzyły
się z każdą sekundą. Dźwięk był zbyt głośny, światło zbyt ostre, powietrze –
zbyt cuchnące chemikaliami i strachem. Ale ciało działało. Nareszcie.
Maru cofnęła się o krok, a jej
ręka sięgnęła do guzika alarmowego. Nie zdążyła.
Wyskoczyłem naprzód jak cień i
wytrąciłem jej dłoń szybkim ruchem nadgarstka. Odepchnięta, runęła na konsolę,
wydając z siebie zduszone sapnięcie. Technik zdążył tylko krzyknąć:
– OCHRONA!
Sekundę później jego głowa
leżała wciśnięta w konsolę.
Drzwi rozsunęły się z sykiem. Dwóch
ochroniarzy – tak jak przewidziałem. Jeden miał karabin z paralizatorem, drugi
broń palną. Zanim pierwszy uniósł lufę, by strzelić, byłem już przy nim. Chwyt
za broń, skręt ramienia i impet całego ciała – upadł z jękiem, a broń wypadła
mu z rąk.
Drugi nie był aż tak wolny. Strzelił.
Pocisk utkwił w moim ramieniu –
piekący ból, ale nic, co by mnie zatrzymało. Skoczyłem. Cios pięścią w gardło.
Ochroniarz zachłysnął się powietrzem, osunął się na kolana, potem na twarz. Gdy
zacisnąłem palce na jego szyi i szarpnąłem krótko, z rozdartego gardła
popłynęła krew.
Zerknąłem za siebie. Maru z
przerażeniem kuliła się przy konsoli. Żyła, wpatrując się we mnie z takim
strachem w oczach, że moje serce nagle ścisnęło się dziwnie. Zamruczałem z
niechęcią, strzepnąłem z palców ciepłą jeszcze krew strażnika i podszedłem do
kobiety.
Skuliła się bardziej przy
konsoli, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczyma. Gdy kucnąłem przed nią, nie
odezwała się. Nie zaczęła też błagać ani płakać, a dokładnie tego spodziewałem
się po niej.
- Obiecałem ci, że cię zabiję –
wymruczałem cicho.
Maru przełknęła tylko ślinę, ale
w jej oczach, oprócz strachu, pojawiła się też dziwna duma i buta. W swojej
ostatniej chwili nie chciała być tylko przerażona.
- Nie próbuj mnie złapać
ponownie – parsknąłem, podnosząc się z miejsca.
Podszedłem do drzwi i zerknąłem
na nie z uwagą. Widziałem już, jak się rozsuwają i że zwykle potrzebny był do
tego kod, odcisk dłoni lub inna identyfikacja. Nie chciałem się w to bawić. Gdy
wcisnąłem pazury w szczelinę, metal zasyczał, przytopił się, a moja siła
wróciła do mnie na ten jeden moment. Rozwarłem przejście i wyszedłem na
korytarz.
Migające światła. Zawodzące
syreny. Z oddali zbliżały się cięższe kroki – zbrojni ochroniarze. Spojrzałem w
bok, gdzie znajdowała się ściana i umieszczona na niej twarda krata.
Wydarłem kratę ze ściany.
Wślizgnąłem się w ciemność. Podziemne szyby techniczne były jak krwiobieg
placówki. Brudne, ciasne, pełne zapachu rdzy i przewodów. Ale prowadziły na
zewnątrz. Z dala od obiektów, od ciepłych i czułych rąk Maru, od pytań i
monitorów. Każdy krok przybliżał mnie do wolności.
Ogień nie przestawał płonąć w
moich żyłach, a ja nie przestałem walczyć.
~ * ~
Atair odetchnął i poprawił
zbroję na swoim ramieniu. It’chi sprawdził jeszcze odczyty, ale teren był
zabezpieczony, a okolica czysta od potężnych drapieżników.
- Za ile tu będą? – zapytał
Atair.
- Pół pulsu – odparł It’chi.
- No, to z powrotem zamkniemy
się nawet w dwóch dniach – zaśmiał się Atair. – Dobrze, bardzo dobrze.
It’chi skinął głową i wygasił
hologram, opuszczając dłoń.
- Właściwie, czego tu mamy
szukać? – zainteresował się trener.
- Historii – odparł It’chi. –
Veya naciskali, by tu stworzyć punkt badawczy. Lord Ze-Man’tui nie chciał nawet
słyszeć o opóźnieniach.
- Czego stary Veya może tu
szukać? – zdziwił się Atair.
It’chi wzruszył ramionami i
skierował się do wnętrza kamiennej świątyni. Ogromne, czarne głazy były omszałe
i ewidentnie przeszły niejedno. Im głębiej w korytarz wchodzili łowcy, tym
suchsze i lepiej zachowane były ściany.
- Ognia? – zaśmiał się Atair.
W jego ręce zabłysnął mały
płomień. Trzymany w palcach pojemnik z ciekłą plazmą rozświetlił mrok na tyle,
że obaj łowcy mogli dokładnie przyjrzeć się wnętrzu.
Sala nie była duża, miała może
dziesięć metrów szerokości i tyle samo długości. Na samym środku znajdował
kamienny stół z czarnym blatem, na którym ktoś wyrył pradawne znaki. Kamień
łączył się z metalem, tworząc swojego rodzaju małe dzieło sztuki. It’chi
zerknął na to pobieżnie, swój wzrok zwracając po chwili na tkwiące na ścianach
płaskorzeźby.
Im dłużej jednak patrzył w te
obrazy, tym mocniej ściskało się jego serce. Na każdej z potężnych ścian
znajdowała się scena bitwy i ogromną armię prowadziła zawsze kobieta.
- Ludzie? – parsknął niechętnie
Atair. – To niemożliwe, nie opuścili jeszcze swojego układu.
- To nie są ludzie, których
znamy, Atair – zauważył cicho It’chi, podchodząc do ściany.
Trener zerknął zaciekawiony na
przyjaciela, ale wiedziony jego przeczuciem, podszedł za nim do płaskorzeźby
oświetlając ją lepiej.
- Wyglądają jak ludzie –
zauważył, przejeżdżając ręką po zbroi, która zdobiła ciało wojowniczki. –
Wyglądają jak…
- Sir’ka – dokończył za niego
It’chi.
Atair cofnął dłoń i porozglądał
się wokoło. A im dłużej patrzył, tym pewniejszy był, że przywódczyni ogromnej
armii prowadzi śmierć, zniszczenie i ogromny, szaleńczy ogień.
~ * ~
Alarmy już nie wyły, a ludzkie
krzyki zamilkły dawno temu – zarówno dlatego, że głos więzł ludziom w gardłach
po tym, jak zaciskałem na ich szyjach ręce, jak i dlatego, że ich nawoływania
nie miały już większego sensu. Byłem daleko od kamienno-metalowej budowli, w
której mnie więzili.
Wstrząsnąłem głową kolejny raz.
Środek ogłuszający nadal działał, czasami mocniej, czasami lżej, ale przez te
zawirowania szedłem wolniej, skakałem niepewnie i dotarcie do lasu, gdzie
zostawiłem statek, zajęło mi więcej, niżbym chciał. Gdy jednak wszedłem na
polanę, zatrzymałem się z niechęcią i wściekłym pomrukiem dałem znać, jak
wyjątkowo niezadowolony jestem.
Statek zniknął i teraz tak
naprawdę nie miałem pojęcia, co mógłbym ze sobą zrobić.
Koniec części czwartej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz