11. ucieczka

 


Atair wylądował cicho obok It’chiego. Przywódca Guan pochylał się nad sporym śladem. Pazury, które zaryły w ziemię, wskazywały, że mają do czynienia z drapieżnikiem, a głębokość odcisku – że zwierzę mogło ważyć więcej, niż pięciu yautja razem wziętych.

- Czy to ostatni? – zapytał Atair, oglądając teren wokoło z uwagą.

- Na to wygląda – potwierdził It’chi. – Zajmę się nim. Czy będziesz tak miły, aby rozpakować sprzęt i założyć wnyki? Myślę, że teren na rzut dyskiem powinien im wszystkim wystarczyć.

- Wejście do świątyni?

- Tuż przed – potwierdził It’chi.

Atair skinął głową i po chwili zniknął, a It’chi podniósł się wolno. Gęsta dżungla czekała, a It’chi, mimo że wiedział, że jest tam niebezpiecznie, martwił się tylko o to, co zostawił w domu.

 

~ * ~

 

- Gdzie?

Sir’ka zatrzymała się wpół kroku i spojrzała dziwnie potulnie na wysokiego łowcę. H’de rzucił jej tylko ponure spojrzenie i wskazał jedynie na kąt swojego biura. Rozłożone tam były księgi i zwoje, które dziewczyna miała przejrzeć.

- Skończyłam – zauważyła cicho.

- Wszystko? – Łowca wyprostował się na swoim miejscu.

Sir’ka skinęła głową, a H’de zmarszczył brwi.

- Ile drużyn poszło na bitwę z An-agashi?

- Siedem – odparła pewnie. – Ale osobiście posłałabym pięć.

- Posłałabyś pięć? – parsknął śmiechem H’de. – Proszę, proszę. Jak chcesz zabezpieczyć obie flanki i tyły pięcioma drużynami?

- Nie chcę – odparła, przechylając nieco głowę na bok. – Jeśli bitwę przeniesiono by 200 metrów na wschód, wschodnia flanka pilnowałaby się sama. To kanion. Wystarczyło wycofać się. To byłby też dobry czas na przegrupowanie. Ewidentnie brakowało amunicji pod koniec. Dlatego musieli iść w starcie bezpośrednie.

H’de zmrużył oczy. Przez chwilę milczał, wpatrując się w Sir’kę.

- Tamten regał – wskazał na odpowiedni mebel. – Poszukaj dysku trzynastego. Przynieś go tutaj.

Sir’ka posłusznie wykonała polecenie i stanęła przed dużym, metalowym stołem, po drugiej stronie H’de. Łowca odebrał dysk, wrzucił go do odpowiedniego miejsca na stole, a blat rozświetlił się planami. Gdy yautja podniósł się i przesunął rękę do góry, obraz wydłużył się, zamieniając w elektroniczną panoramę 3D.

- To Czarne Wzgórza za Satylii 5D. Kojarzysz tę planetę?

Sir’ka przyjrzała się obrazowi i po chwili skinęła głową.

- To planeta bliżej naszego drugiego słońca. Jest opuszczona teraz, prawda?

- W czasie panowania Amengi to była jedna z głównych aren rozrywkowych – potwierdził H’de. – I jedno z pierwszych miejsc buntu. Bitwa pod Czarnymi Wzgórzami była przełomem, nawet jeśli była źle poprowadzona.

Sir’ka przyjrzała się hologramowi, a H’de przesunął palcami po blacie w prawo, przez co maleńcy żołnierze po jednej i po drugiej stronie zaczęli wypływać z brzegów mapy ku wzgórzom.

- Co jest nie tak?

Kobieta przechyliła głowę na bok, a potem zerknęła na H’de.

- To yautja, prawda? – wskazała na wojska, które znajdowały się u podnóża góry. – Są w kiepskiej pozycji. Przybyli też później. To dwie zalety, jakie mieli Amengi. Patrząc po ilości wojsk, jest też trzecia korzyść dla Amengi. Czy yautja to wygrali?

- Z ogromnymi stratami – potwierdził H’de. – Kolejną niekorzyścią yautja był kiepski sprzęt, a następną niedożywienie.

Sir’ka skinęła głową.

- Tego dało się uniknąć – zauważył H’de. – Nie było wtedy wśród yautja strategów. Tylko gladiatorzy. Co jednak ty zrobiłabyś inaczej?

- Wycofała się na równiny – odparła kobieta, wskazując na puste pole pod wzgórzami. – Poczekała na Amengi. Lasy wokół wyglądają na gęste, to też dobre miejsce na zasadzkę. Musi też tam być sporo jedzenia, zatem to usuwa kolejną niekorzyść.

- Sprzęt? – zapytał H’de.

- To byłby zdecydowanie największy problem – przyznała kobieta. – Przejęcie transportów albo szpiedzy to za mało, ale lepsze to, niż nic.

H’de skinął głową.

- Jak długo It’chi uczył cię strategii? – zapytał.

- Strategii? Ojciec nie zajmował się tym w ogóle – przyznała. – Uczył mnie historii, ale skupiał się głównie na treningu.

H’de zmrużył swoje oczy i stuknął dwa razy w blat stołu, a hologram zniknął.

- Pójdziesz ze mną, ludzkie szczenię – zarządził, zapinając swój płaszcz do zbroi, a potem wychodząc z pomieszczenia.

 

~ * ~

 

Nocą, jak zwykle, laboratorium pustoszało. W środku pracowała tylko Maru i jeden z laborantów. Widziałem jednak, że za drzwiami znajduje się co najmniej dwóch ochroniarzy. Mieli broń – zarówno tę, która miotała usypiającymi strzałkami, jak i taką, która była nieco bardziej śmiercionośna. Byłem pewny, że mimo częściowego otępienia dam radę sobie zarówno z ochroniarzami, jak i ze wszystkim, co czeka mnie dalej.

- Pani Maru… jego temperatura rośnie – zauważył cicho technik.

Usłyszałem jego głos bez problemu. Zerknąłem w bok, gdzie na ogromnym ekranie było widać moją sylwetkę i kilka parametrów, które przez te dni nauczyłem się odczytywać. Owszem, robiło mi się ciepło, ale właściwie… nie było to nic, co by mi w jakikolwiek sposób przeszkadzało.

- Czy to zakażenie? – zapytała Maru. – Jak wyszły badania krwi?

- Nic niepokojącego, pani Maru – odparł laborant. – Wszystko tak, jak zawsze.

Zamrugałem oczyma. Świat wokoło zaczynał nabierać coraz wyraźniejszych rysów, mimo że czułem, jak serce wali mi jak młotem. Krew burzyła się w moich żyłach, płynąc coraz szybciej i szybciej.

Nagle ekran rozświetlił się na czerwono. W rogu migotał komunikat: "Uwaga: przyspieszenie tętna — przekroczony próg bezpieczeństwa." Maru rzuciła się do konsoli, a technik za jej plecami zbladł, jakby nagle zrozumiał, że coś właśnie wymyka się spod kontroli.

Wymykało się, a jakże.

Czując jak krew niemalże się we mnie gotuje, zacisnąłem pięść i szarpnąłem kajdanami. Metal zatrzeszczał, ale nie puścił. Nie za pierwszym razem. Drugie szarpnięcie sprawiło jednak, że kajdany trzasnęły, a moja ręka poszybowała w górę, wolna.

Zerwałem się z posłania, zrywając pozostałe kajdany. Ból przeszył mnie krótko, jak błyskawica, ale był niczym w porównaniu z żarem, który pulsował teraz we mnie – jakby sam ogień Ragty płynął mi w żyłach. Szybki ruch w bok – noga kopnęła metalowy wózek z narzędziami, który z hukiem przewrócił się na ziemię.

Alarm zawył. Głośne wycie zaczęło wżynać się w mój umysł, na co ryknąłem tylko potężnie.

Zamglone dotąd zmysły ostrzyły się z każdą sekundą. Dźwięk był zbyt głośny, światło zbyt ostre, powietrze – zbyt cuchnące chemikaliami i strachem. Ale ciało działało. Nareszcie.

Maru cofnęła się o krok, a jej ręka sięgnęła do guzika alarmowego. Nie zdążyła.

Wyskoczyłem naprzód jak cień i wytrąciłem jej dłoń szybkim ruchem nadgarstka. Odepchnięta, runęła na konsolę, wydając z siebie zduszone sapnięcie. Technik zdążył tylko krzyknąć:

– OCHRONA!

Sekundę później jego głowa leżała wciśnięta w konsolę.

Drzwi rozsunęły się z sykiem. Dwóch ochroniarzy – tak jak przewidziałem. Jeden miał karabin z paralizatorem, drugi broń palną. Zanim pierwszy uniósł lufę, by strzelić, byłem już przy nim. Chwyt za broń, skręt ramienia i impet całego ciała – upadł z jękiem, a broń wypadła mu z rąk.

Drugi nie był aż tak wolny. Strzelił.

Pocisk utkwił w moim ramieniu – piekący ból, ale nic, co by mnie zatrzymało. Skoczyłem. Cios pięścią w gardło. Ochroniarz zachłysnął się powietrzem, osunął się na kolana, potem na twarz. Gdy zacisnąłem palce na jego szyi i szarpnąłem krótko, z rozdartego gardła popłynęła krew.

Zerknąłem za siebie. Maru z przerażeniem kuliła się przy konsoli. Żyła, wpatrując się we mnie z takim strachem w oczach, że moje serce nagle ścisnęło się dziwnie. Zamruczałem z niechęcią, strzepnąłem z palców ciepłą jeszcze krew strażnika i podszedłem do kobiety.

Skuliła się bardziej przy konsoli, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczyma. Gdy kucnąłem przed nią, nie odezwała się. Nie zaczęła też błagać ani płakać, a dokładnie tego spodziewałem się po niej.

- Obiecałem ci, że cię zabiję – wymruczałem cicho.

Maru przełknęła tylko ślinę, ale w jej oczach, oprócz strachu, pojawiła się też dziwna duma i buta. W swojej ostatniej chwili nie chciała być tylko przerażona.

- Nie próbuj mnie złapać ponownie – parsknąłem, podnosząc się z miejsca.

Podszedłem do drzwi i zerknąłem na nie z uwagą. Widziałem już, jak się rozsuwają i że zwykle potrzebny był do tego kod, odcisk dłoni lub inna identyfikacja. Nie chciałem się w to bawić. Gdy wcisnąłem pazury w szczelinę, metal zasyczał, przytopił się, a moja siła wróciła do mnie na ten jeden moment. Rozwarłem przejście i wyszedłem na korytarz.

Migające światła. Zawodzące syreny. Z oddali zbliżały się cięższe kroki – zbrojni ochroniarze. Spojrzałem w bok, gdzie znajdowała się ściana i umieszczona na niej twarda krata.

Wydarłem kratę ze ściany. Wślizgnąłem się w ciemność. Podziemne szyby techniczne były jak krwiobieg placówki. Brudne, ciasne, pełne zapachu rdzy i przewodów. Ale prowadziły na zewnątrz. Z dala od obiektów, od ciepłych i czułych rąk Maru, od pytań i monitorów. Każdy krok przybliżał mnie do wolności.

Ogień nie przestawał płonąć w moich żyłach, a ja nie przestałem walczyć.

 

~ * ~

 

Atair odetchnął i poprawił zbroję na swoim ramieniu. It’chi sprawdził jeszcze odczyty, ale teren był zabezpieczony, a okolica czysta od potężnych drapieżników.

- Za ile tu będą? – zapytał Atair.

- Pół pulsu – odparł It’chi.

- No, to z powrotem zamkniemy się nawet w dwóch dniach – zaśmiał się Atair. – Dobrze, bardzo dobrze.

It’chi skinął głową i wygasił hologram, opuszczając dłoń.

- Właściwie, czego tu mamy szukać? – zainteresował się trener.

- Historii – odparł It’chi. – Veya naciskali, by tu stworzyć punkt badawczy. Lord Ze-Man’tui nie chciał nawet słyszeć o opóźnieniach.

- Czego stary Veya może tu szukać? – zdziwił się Atair.

It’chi wzruszył ramionami i skierował się do wnętrza kamiennej świątyni. Ogromne, czarne głazy były omszałe i ewidentnie przeszły niejedno. Im głębiej w korytarz wchodzili łowcy, tym suchsze i lepiej zachowane były ściany.

- Ognia? – zaśmiał się Atair.

W jego ręce zabłysnął mały płomień. Trzymany w palcach pojemnik z ciekłą plazmą rozświetlił mrok na tyle, że obaj łowcy mogli dokładnie przyjrzeć się wnętrzu.

Sala nie była duża, miała może dziesięć metrów szerokości i tyle samo długości. Na samym środku znajdował kamienny stół z czarnym blatem, na którym ktoś wyrył pradawne znaki. Kamień łączył się z metalem, tworząc swojego rodzaju małe dzieło sztuki. It’chi zerknął na to pobieżnie, swój wzrok zwracając po chwili na tkwiące na ścianach płaskorzeźby.

Im dłużej jednak patrzył w te obrazy, tym mocniej ściskało się jego serce. Na każdej z potężnych ścian znajdowała się scena bitwy i ogromną armię prowadziła zawsze kobieta.

- Ludzie? – parsknął niechętnie Atair. – To niemożliwe, nie opuścili jeszcze swojego układu.

- To nie są ludzie, których znamy, Atair – zauważył cicho It’chi, podchodząc do ściany.

Trener zerknął zaciekawiony na przyjaciela, ale wiedziony jego przeczuciem, podszedł za nim do płaskorzeźby oświetlając ją lepiej.

- Wyglądają jak ludzie – zauważył, przejeżdżając ręką po zbroi, która zdobiła ciało wojowniczki. – Wyglądają jak…

- Sir’ka – dokończył za niego It’chi.

Atair cofnął dłoń i porozglądał się wokoło. A im dłużej patrzył, tym pewniejszy był, że przywódczyni ogromnej armii prowadzi śmierć, zniszczenie i ogromny, szaleńczy ogień.

 

~ * ~

 

Alarmy już nie wyły, a ludzkie krzyki zamilkły dawno temu – zarówno dlatego, że głos więzł ludziom w gardłach po tym, jak zaciskałem na ich szyjach ręce, jak i dlatego, że ich nawoływania nie miały już większego sensu. Byłem daleko od kamienno-metalowej budowli, w której mnie więzili.

Wstrząsnąłem głową kolejny raz. Środek ogłuszający nadal działał, czasami mocniej, czasami lżej, ale przez te zawirowania szedłem wolniej, skakałem niepewnie i dotarcie do lasu, gdzie zostawiłem statek, zajęło mi więcej, niżbym chciał. Gdy jednak wszedłem na polanę, zatrzymałem się z niechęcią i wściekłym pomrukiem dałem znać, jak wyjątkowo niezadowolony jestem.

Statek zniknął i teraz tak naprawdę nie miałem pojęcia, co mógłbym ze sobą zrobić.

 

Koniec części czwartej

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz