Warsztat służył mi nie tylko do
tworzenia lub naprawy zbroi i wyposażenia, ale przede wszystkim było to miejsce
przygotowywania trofeów. Nie pachniało tu zwykle zbyt ładnie, Ansa nigdy nie
lubiła też tu przebywać – przychodziła jedynie wtedy, gdy się nudziła, gdy było
jej smutno lub gdy zbyt długo tu przesiadywałem.
Dziś wyjątkowo bez większego
powodu przyszła i usadziła się w rogu warsztatu na swoim małym stołku. Kolana
podciągnęła pod brodę, a nogi otoczyła własnymi rękoma. Jej długie, białe jak
śnieg włosy spływały łagodną falą niemal do samej ziemi. Nie splotła ich dziś,
co było dla niej dość wyjątkowe.
Ansa miała bardzo jasna cerę,
jasne oczy i te śnieżne włosy. Zwykle nosiła się też w jasnych barwach, ale
naprawdę urokliwie wyglądała wtedy, gdy ubierała coś czerwonego. Szkarłat
bardzo jej pasował. Nie musiało go być dużo, wystarczyła chusta, szal lub
widoczna za sweterka koszulka. Jeśli, tak jak dziś, pomalowała też usta, jej
widok niejednego rzucał na kolana. I nie myślałem tu jedynie o ludziach.
Jej matka miała tak samo… była
wyjątkowo piękną kobietą, a gdy ją poznałem, biel jej sukni znaczył rubinowy
ślad jej własnej krwi. Wtedy ogarnął
mnie dziwny, nieznany mi ogień i zachodziłem w głowę, czemu Ragta, nasz
wielki bóg ognia, obudził we mnie ten płomień. Zabrałem wtedy kobietę na swój
statek, uleczyłem i… oddałem jej pobratymcom. Nigdy, nigdy nie powinienem był
tego robić. Ale byłem młody, głupi i zbyt dumny, aby się przyznać do tego, co
się wtedy ze mną działo.
Otrząsnąłem się ze wspomnień. Halkrath
po osądzie miał przy sobie nawet nie marną część osprzętu. Zostały mu ostrza w
nadgarstku, jeden dysk, dwa shurikeny, plecak z plazmą (w 90% zużyty) i może
połowa pakietu medycznego. Ten ostatni wraz z plazmą mogłem mu szybko
uzupełnić, ale broń stanowiła większe wyzwanie. Nie chciałem oddawać mu swojego
rynsztunku, nawet jeśli na Tenshi miałem cztery pełne zestawy na różne okazje –
właśnie dlatego, że były na różne okazje, nie uśmiechało mi się z nimi
rozstawać.
Młody łowca potrzebował jednak
broni. Bez niej jego skrucha mogła się skończyć jak większość innych skruch, a
przecież właściwie nic do Halkratha nie miałem.
Tworzenie nowej broni było dość
pracochłonnym procesem, ale miałem w końcu jeszcze półtorej doby na to. Na
więcej niż dobrą broń potrzebowałbym tygodnia. Swoje zestawy robiłem
własnoręcznie przez kilka miesięcy.
Nasz klan, Kiande, specjalizował
się w wielu rzeczach. Przede wszystkim budowaliśmy statki, ale zdarzało nam się
też wytwarzać broń. Mój wuj, Thei, był z kolei jednym z najlepszych
programistów, jakich kiedykolwiek znałem i zakładałem, że będzie nim też, gdy
poznam wszystkich innych w swoim życiu. Drugi wuj, Hult’ah, ćwierć życia
spędził w warsztacie projektując, wytwarzając i testując nowe typy broni.
Ciekawostką było, że połowę
życia poświęcił polowaniom, a pozostałą ćwierć z radością oddał wraz z honorem
serca i duszy córce znienawidzonego przez Kiande klanu, Guan. Pamiętałem, jak
ojciec wspominał ten fakt z niechęcią, przy Sir’ce, partnerce wuja Hult’aha,
wiecznie będąc spiętym ponad wszystko. Teraz, z perspektywy czasu i z
doświadczeniem, jakie posiadałem, wydawało mi się to wyjątkowo zabawne.
- Dziadku Bhu’ja…
Zerknąłem ku Ansie. Wpatrywała
się we mnie dziwie płaczliwym, wyczekującym spojrzeniem.
- Nudzisz się? – Bardziej stwierdziłem, niż zapytałem, a gdy skinęła
głową, zamruczałem z rozbawieniem. – Wciąż
możesz czytać. Śpiewać. Jeśli chcesz tańczyć.
Pokręciła tylko głową na boki, a
śnieżne włosy zafalowały fantazyjnie.
- Nie chcę tańczyć – wyznała cichym, niespokojnym głosem. – Ani śpiewać.
Westchnąłem. Jej niechęć do
śpiewu i tańca oznaczała jedynie, że nie jest w najlepszym humorze. Obecność
Halkratha musiała zatem mocno jej przeszkadzać. W takich momentach szczerze
żałowałem tego, że usłuchałem ojca i zabrałem młodego łowcę ze sobą. Wolałem,
by Ansa czuła się swobodnie na Tenshi.
- To nie potrwa długo – obiecałem jej spokojnym głosem. – Zaliczy kilka polowań i ruszy w swoją drogę.
Ansa pokiwała jedynie głową.
Przez cały ten czas, chociaż bardzo źle się czuła z myślą, iż na statku jest
ktoś jej obcy, nie zanegowała mojej decyzji. Nie zapytała nawet dlaczego. Była
ufna i wdzięczna. Sprzeciwianie się mi uważała za coś wyjątkowo złego.
- Opowiedzieć ci coś? – zaproponowałem.
Zainteresowana przechyliła głowę
na bok. Nie byłem wyjątkowo gadatliwy, ale gdy Ansa miała zły humor, często
opowiadałem jej historie ze swojego dzieciństwa lub polowań. Lubiła je. Nie
wiem, czy ze względu na samą fabułę, czy po prostu na to, że słyszała czyjś
głos. W końcu skinęła tylko głową, a ja zapytałem:
- O czym chcesz usłyszeć?
- Czemu feniksy żyją tak wysoko?
- Składają jaja na półkach skalnych – odpowiedziałem. – Gdyby robiły to niżej, baboo mogłyby po nie
sięgnąć. Poza tym są bardzo zwinne w locie. Życie na takiej wysokości nie
sprawia im kłopotu.
- Czy łowcy polują na nie wchodząc tak wysoko, dziadku Bhu’ja?
Pokiwałem jedynie głową i
wyjaśniłem jej, jak dokładnie wyglądały takie polowania. Była zainteresowana,
ciekawiło ją wszystko, co związane było z nami, łowcami. Znała już całkiem
nieźle naszą kulturę i zwyczaje.
Odkąd zaczęła mówić po tym, jak
przyniosłem ją na statek z opętanego przez jaszczury Lillon 1V, nazywała mnie
‘dziadkiem Bhu’ją’. Powiedziałem jej, ile mam lat i momentalnie stwierdziła, że
takie określenie będzie prawidłowe. Owszem, przeżyłem już sto zim, ale dla nas,
łowców, nie było to wyczynem. Byłem w pełni sił, wcale nie czułem się jak zmęczony
starzec. Nie poprawiłem nigdy jednak Ansy, nie zabroniłem jej tych słów. Nie
raniły mnie, a jej widocznie sprawiały ulgę.
Czasami, gdy zdawałem sobie
sprawę, że mogę ją bez problemu przeżyć, robiło mi się smutno. Ansa była wciąż
młoda, ale czas mijał szybko. Lubiłem to życie z nią na statku, chciałem
jednak, by miała ze swojego istnienia coś więcej niż tylko niemrawe wspomnienia
podróżowania z yautja.
Ansa pytała o wiele rzeczy,
widocznie się ożywiła i zaczęła nawet kiwać się na swoim stołeczku to w prawo,
to w lewo. Praca z roześmianą dziewczyną mijała mi o wiele przyjemniej. Nim
minęła druga doba podróży, podstawowy rynsztunek był dla młodego łowcy był
przygotowany, a Ansa nuciła coś już radośnie pod nosem. Potrafiła bardzo szybko
nabrać dobrego humoru, ale równie szybko umiała go stracić.
Uniosłem spojrzenie na Ansę, gdy
kobietka zamilkła jak zaklęta. Znów podciągnęła kolana pod brodę i w dziwnie
obronnym geście skuliła się na stołku, szeroko otwartymi, jasnymi oczkami
patrząc w punkt ponad moim ramieniem. Nie musiałem się tam odwracać, żeby
wiedzieć, o co, a raczej o kogo, chodzi.
- Chodź tu – poleciłem.
Nie
ruszył się nikt, ani Halkrath, ani Ansa. Dziewczyna nie rozumiała mnie i
wiedziała idealnie, że słowa nie są do niej skierowane - gdyby było inaczej,
powiedziałbym to ludzkim językiem. Młody łowca z kolei zakładał zapewne, że
mówię do dziewczyny. Gdy jednak odwróciłem się i spojrzałem na niego
pochmurnie, szybko się zreflektował i podszedł do stołu.
-
Nóż - zacząłem wymienianie, za każdym razem podając mu odpowiednią część
wyposażenia. - Włócznia. Dyski. I rzutki. Uzupełniłeś plecak i pakiet medyczny?
Młody
łowca zerknął niepewnie na trzymaną w ręku broń, po czym pokręcił głową.
Zamruczałem z niezadowoleniem i wskazałem mu odpowiednie drzwi – szerokie
wejście prowadziło do ładowni.
- W
ładowni znajdziesz pakiety - wyjaśniłem. - Później przejdź na prawo do
silników, ze zbiornika 4F uzupełnij plazmę. – Młody łowca pokiwał głową, a ja
założyłem ręce na pierś i niezadowolony zapytałem: - Jak chciałeś polować?
Gołymi rękoma?
-
Jeśli byłoby trzeba – wyznał spokojnie.
To nie
była butna, szczeniacka odpowiedź. Mówił to wyjątkowo szczerze i gdzieś w
środku mnie coś odezwało się z pomrukiem podziwu. Z jednej strony chciałbym to
zobaczyć, ale z drugiej, gdyby coś poszło nie tak, czułem, że dręczyłoby mnie
to w duszy i sercu nieprzyjemnymi wyrzutami sumienia.
-
Przygotuj się, jutro, gdy tylko wylądujemy, wyjdziesz na zwiad - poleciłem. -
Byłeś na Syntrze?
- Raz
- przyznał.
Skinąłem
tylko głową i odwróciłem się od niego. Ansa siedziała wciąż cicho na swoim
stołeczku. Patrzyła na mnie, ale widziałem, że jej wzrok uciekał na Halkratha.
Obecność nieznanego jej łowcy bardzo ją niepokoiła. Być może bała się go, a być
może po prostu jej natura dawała o sobie znać – dziewczyna naprawdę nie lubiła
obcych osób, była nieufna, chociaż bardzo spokojna.
Skinąłem
na nią palcem, zsunęła się więc ze stołka i podeszła do mnie.
- Gambit?
- zaproponowałem. - Możemy zagrać na trzy kolory, jeśli chcesz.
Pokiwała ochoczo głową, wyszedłem więc razem z nią z warsztatu i skierowałem się do mesy, pozostawiając Halkratha samemu sobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz