Ziemia,
Feralne Polowanie
Wszystko poszło nie tak,
pomyślałem. Wszystko poszło bardzo nie tak.
Włócznia zaczęła mi ciążyć w
dłoni, ale nie wypuściłem jej – jedynie ona mi została. Wszystkie dyski tkwiły
w ciele królowej węży, działko plazmowe wyczerpało się jeszcze na mniejszych jaszczurach, a bat urwał się w
połowie. Zostałem też sam, pozostali dwaj łowcy leżeli martwi nie tak daleko
ode mnie.
Królowa węży zasyczała wściekle
i ruszyła na mnie. Pochyliłem się, wyważyłem włócznię i gdy jaszczur był tuż
przede mną, pchnąłem ją przed siebie, jednocześnie uskakując. Włócznia
wyślizgnęła się mi z ręki, ale zdołałem się uchylić, zarówno przed rozbryzgiem
żrącej krwi, jak i przed szponiastą łapą potwora. Królowa wpadła na ścianę,
zasyczała wściekle i nieporadnie się podniosła. Włócznia musiała zatem uderzyć
tam, gdzie trzeba.
Rozejrzałem się wokoło i
chwyciłem za długi łańcuch. Zamachnąłem się nim i rzuciłem w kierunku
jaszczura. Zahaczył o koronę królowej, pociągnąłem go zatem, przez co wąż upadł
jeszcze raz. Doskoczyłem do niego, wyrwałem włócznię i wcisnąłem ją w ciało
królowej jeszcze raz, a potem jeszcze raz i kolejny raz. Za każdym razem
rozlegał się syk i wściekły charkot. Nie przestawałem, aż w końcu nieruchome
truchło nie odezwało się nawet jednym westchnięciem.
Opadłem przy martwym cielsku,
wypuszczając z dłoni włócznię. Zdarłem z twarzy maskę, splunąłem gęstą śliną i
zwaliłem się na ziemię na plecy. Niebo nade mną było spokojne i rozgwieżdżone,
ale wokoło wciąż wył ten nieznośny, ludzki alarm. Przymknąłem oczy. Chciałem
wrócić do domu, do synów, partnerki, do dobrego jedzenia i czystego łoża.
Zaśmiałem się cicho i oparłem dłoń o czoło. Och, It’chi! Przeklęty głupcze.
Zmoro yautjańskiej rasy.
Podniosłem się wolno i
odetchnąłem. Byłem zmęczony, ale wiedziałem, że nie mogę tu zostać. Na leżących
obok beczkach z nieprzyjemnie pachnącą cieczą znajdowało się jakieś ludzkie
ostrze z długim, drewnianym trzonkiem. Wziąłem je do ręki, wyważyłem i
skierowałem się do królowej węży. Broń była kiepska, ale zdołałem odciąć
jaszczurowi łeb, nim ostrze całkiem się stopiło.
Zostawiłem odrąbaną czaszkę i
podszedłem do dwóch martwych towarzyszy. Byli dobrymi łowcami, doświadczyli
wiele, ale dziś zabrakło im wiedzy lub umiejętności. Nie tak powinno się to
skończyć. Odetchnąłem, oddałem każdemu z nich należne im honory i z pomocą
niebieskawej substancji z przybornika jednego z nich rozpuściłem ich ciała tak
samo, jak rozpuściłem ciało królowej węży. Założyłem maskę na twarz i ciągnąc
za sobą ogromną czaszkę, powoli skierowałem się do statku.
Ludzkie domy, które mijałem,
były małe i opuszczone. Widziałem wybite okna i ślady krwi na szeroko otwartych
drzwiach. Węże urządziły sobie tutaj doskonały plac zabaw. Nim przybyliśmy,
osada była już całkowicie pusta.
Zatrzymałem się, gdy do moich
uszu doszedł dziwny dźwięk. Był niczym szelest tysiąca maleńkich, szklanych
dzwoneczków. Zmarszczyłem brwi, wypuściłem z dłoni czaszkę królowej. Pacnęła
głucho, a wyciekająca z szyi krew szybko zaczęła wyżerać dziury w czarnej,
twardej drodze. Dziwny dźwięk dobiegał z jednego z domów i chociaż wiedziałem,
że powinienem iść do statku,
zaintrygowało mnie to ponad miarę. Rozejrzałem się na prawo i lewo, sprawdziłem
roziskrzony i nierówny obraz na komputerze przedramienia, ale nic nie wskazywało
na to, że cokolwiek znajduje się w okolicy. Odetchnąłem i sięgnąłem na powrót
do czaszki.
Dźwięk powtórzył się, tym razem
wyraźniejszy. Syknąłem sam na siebie. It’chi, ty głupcze! Bierz to truchło i
wracaj do statku, dobrze?
Dobrze. Jak tylko sprawdzę, co
wydaje ten cholerny dźwięk.
Wszedłem do jednego z ludzkich
domów. Rozbite szkło pod moimi stopami zachrzęściło nieprzyjemnie. Dziwny dźwięk
tysiąca dzwoneczków powtórzył się, skierowałem się zatem trzeszczącymi pod moim
ciężarem schodami na piętro. W progu
szeroko otwartych drzwi do jednego z pomieszczeń leżał mężczyzna. Był martwy, a
ziejąca w jego piersi dziura świadczyła sama za siebie. Przestąpiłem nad jego
ciałem i zerknąłem do niedużego, drewnianego, ażurowego, wypełnionego kocykami
pudełka.
Szare, dziwne oczy spojrzały na
mnie. To nie był zwyczajny wzrok, spojrzenie sięgało do głębi serca i duszy,
zostawiało wyryte wspomnienie swojego obrazu i obiecywało wszystko, co dobre i
złe we wszechświecie. Dziecięce oczy ludzkiego szczenięcia płonęły wiedzą
wieków, dobrocią światów i czymś, czego nawet nie byłem w stanie nazwać. Nie
spodobał mi się ten wzrok. Był nietypowy, pokrętny.
Dziecko zaśmiało się do
zawieszonych nad łóżkiem zabawek. To był ten dźwięk, tysiąca szklanych,
maleńkich dzwoneczków. Westchnąłem tylko. Szczenię straciło ojca, być może też
i matkę. Wiedziałem, że nie poradzi sobie samo. Sięgnąłem do kołyski i złapałem
małą za kołnierz jej ubranka, unosząc ją do góry.
- Czym ty jesteś? – zapytałem
niechętnie.
Zaśmiała się i wyciągnęła ku
mnie ręce, układając małe dłonie na masce. Dziwne spojrzenie zniknęło, teraz
nie wydawała się mądrością wieków, ale małą, pewną i zadziorną radością.
Zamruczałem tylko.
- Co mam z tobą zrobić?
Mała ziewnęła i mocniej oparła
rączki o maskę. Gdy opuściłem ją nieco, ufnie wtuliła się w moją szyję, składając
główkę na moim ciele. Była drobna i lekka niczym puch. Wiedziałem, że jeśli
zostawię ją tutaj samą, zginie. Ludzkie szczenięta nie potrafiły być tak
samodzielne, jak nasze, yautjańskie.
Weź ją do domu.
Do domu? Ta dziwaczna myśl nagle
pojawiła się w moim umyśle nie wiedzieć dlaczego i nie wiedzieć skąd. Mam wziąć
ją do domu? Moment! Ją? Zerknąłem jeszcze raz na dziecko. Samiczka. Mała była
samiczką. Nie wiedziałem tego, skąd więc nagle ta myśl, aby zabrać JĄ do domu?
Westchnąłem tylko i ułożyłem
sobie dziecko na ramieniu. It’chi albo wariujesz, albo bogowie zaczęli w końcu
do ciebie przemawiać.
Wróciłem na drogę, sięgnąłem do
czaszki królowej i z małym zawiniątkiem na ramieniu ruszyłem do własnego
statku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz