Ziemia,
kilkanaście dni przed powrotem It’chi z Feralnego Polowania
Zerknąłem niechętnie na dziecko.
Mała była idealnym przykładem szczenięcia ze swojej rasy – była słaba, miękka i
różowa. Skrzywiłem się widocznie i wskazałem palcem na małą, jednocześnie
niechętnie patrząc na Cetanu.
- To ma zmienić los Kiande? –
mruknąłem niechętnie. – Tyś oszalał do końca.
Cetanu zaśmiał się tylko i
podszedł do kołyski. W tym ciasnym, małym, ludzkim pomieszczeniu on mieścił się
idealnie. Dla mnie było tu nieco za nisko. Żniwiarz nachylił się nad kołyską,
oparł się jedną ręką o jej brzeg, a dwoma palcami drugiej ręki postukał trzy
raz w czoło dziecka.
Mała otworzyła swoje oczy i coś
we mnie zmroziło się nagle. To było jak… zapowiedź ogromu rozkoszy i wielkiej ilości
cierpienia, jakby świat nagle, w jednej chwili stanął przede mną otworem, jakby
cała dobroć i cała wiedza zamknęły się w jednym, ludzkim spojrzeniu
dziecięcych, szarych oczu. Wzdrygnąłem się mimowolnie. Mała przymknęła oczka,
ziewnęła, a gdy na powrót otworzyła powieki, jej wzrok w niczym nie przypominał
dziwnego spojrzenia sprzed chwili.
- Poczułeś to, prawda? – Cetanu
zaśmiał się jedynie. – Każda z jej rodu tak ma. A było ich całkiem sporo.
Szalone i odważne chciały zawsze zmienić czyjś świat. Czasami się udawało,
czasami nie. Lepszego wyboru nie znajdziesz.
Skinąłem tylko sztywno głową.
Cokolwiek Cetanu wiedział, w tej chwili zaufałem jego wyborowi. Nie przekonywał
mnie do tego on sam, a raczej to niezwykłe spojrzenie tego dziwacznego dziecka.
- Nie martw się, maleńka. –
Cetanu się wyprostował. – Niedługo trafisz do swojego nowego domu.
Żniwiarz odsunął się, a ja
zerknąłem jeszcze raz na małą. Nie płakała, chociaż wiedziałem, że ludzkie
szczenięta dużo płaczą. Ona była cicha, ale nie tą usłużną cichością, ale hardą
i pewną siebie. Zbliżyłem się do kołyski.
- Czy to nie świętokradztwo? –
zapytałem niepewnie.
- Jesteś bogiem, sam stanowisz
sobie prawo – prychnął Cetanu. – Zrób to i przekuj klątwę w błogosławieństwo,
ale słuchaj dalej, jak twój ukochany klan gnije i wypala się sam w sobie.
Gdzieś w oddali coś zawyło,
pulsującym, długim, nieprzyjemnym dźwiękiem. Zaraz potem rozbłysły światła i
rozległy się ludzkie krzyki. Coś się stało, coś, co widocznie miało związek z
tym wszystkim.
- Pośpiesz się. – Cetanu był
spokojny i cichy. – Działaj. W tę lub inną stronę.
Zacisnąłem pięść. Naznaczenie
kogokolwiek swoim znakiem było wyjątkowym błogosławieństwem danego boga. Nie
zdarzało się to często, bo i zbyt często nie mogliśmy tego czynić. Wraz ze
znakiem przekazywaliśmy część swojej siły – nadmierne naznaczanie mogło nas
nawet zabić. Ja jednak nie naznaczałem nikogo od wieków. Pieczęć mogła zatem
okazać się bardzo silna.
- Węże ruszyły. – Cetanu wycofał
się w cień. – Łowcy również.
Żniwiarz zniknął w ciemności, po
sekundzie nie wyczuwałem już w ogóle jego obecności. Odetchnąłem i spojrzałem
jeszcze raz na dziecko.
Niedawno przywódcy klanu Kiande,
Hult’kain, urodził się trzeci syn. Słyszałem jego modlitwy dziękczynne. Był
wdzięczny za swój los, chociaż on jako pierwszy tak mocno odczuł swoje
przekleństwo. Jako pierwszy też o nim się dowiedział. Westchnąłem tylko. Moja
głupota miała swoją cenę. Jeśli Cetanu się nie mylił, wszystko jeszcze można
było naprawić.
Wyciągnąłem dłoń ponad dziecko. Spod palców wydobył się jasny
płomień, gorący i niebezpieczny. Oczy małej zalśniły, wyciągnęła też ręce do
żaru. Westchnąłem z dziwną ulgą i niezadowoleniem.
Cetanu nigdy się nie mylił.
Niechaj więc ten ogień w niej trwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz