Planeta Łowów, cztery lata po
powrocie It’chi z Feralnego Polowania
Hult’kain stanął przed ścianą i
zerknął na wyrzeźbioną tam kamienną mapę. Kosmos wydawał się z tej perspektywy
taki mały. Setki świecących punktów rozsiane były po ścianie, a każdy z nich
oznaczał inny statek i innych znajdujących się tam łowców z klanu.
Kiande nie byli małym klanem.
Nie liczyli sobie może tylu członków, co Jehdin lub Ahra, ale byli zdecydowanie
więksi niż Guan lub Gyaad. Tuż po śmierci brata Hult’kaina, gdy został on
jedynym, mogącym przewodzić klanem, spadło na niego sporo odpowiedzialności i
sporo roboty.
- Co robisz, Hult’ah?
Zza drzwi wychylił się Hult’ah,
najmłodszy syn łowcy. Miał ledwo sześć zim, ale Hult’kain już widział, jak
diametralnie różnił się od swoich braci. Gdy Thwei i Thei ćwiczyli na placu, on
wolał przesiadywać w warsztatach lub dokach ze starszymi członkami klanu,
naprawiając statki.
Możliwe że to irytowałoby Hult’kaina,
gdyby Hult’ah był kiepski w walce. Ojciec widział jednak go na ćwiczeniach. Nie
był silny, ale był zręczny, szybki i sprytny, dawał sobie radę nawet ze
starszym i silniejszym Thweim.
Był jednak zbyt cichy, zbyt
spokojny jak na Kiande. Rzadko warczał i ciężko było wyprowadzić go z
równowagi.
- Powinieneś ćwiczyć – uprzedził
go Hult’kain suchym, surowym głosem.
- Przyszły wieści z Miasta. –
Hult’ah podszedł do ojca. – Guan są w żałobie.
- Żałobie? – zdziwił się
przywódca Kiande.
- Z powodu partnerki Lorda
It’chiego – wyjaśnił.
Hult’kain zamruczał cicho.
H’chak. Tak, doskonale ją pamiętał. Była jedną z najgłośniejszych samic, jakie
kiedykolwiek widział. Była silna, charakterna i wielu śmiało się, gdy Matka
Matek przedstawiła ją spokojnemu, rozważnemu i będącemu całkowitym
przeciwieństwem samiczki It’chiemu. Okazało się jednak, że ich partnerstwo było
silne. Nie było to częste dla yautja. Hult’kain zakładał zatem, ze It’chi mocno
przeżył utratę partnerki.
- Idź do matki – polecił po
chwili. – Nie mów jej niczego.
- Matka już wie, ojcze –
zauważył cicho Hult’ah.
Hult’kain westchnął tylko. D’to
czasami dość emocjonalnie reagowała na niektóre wiadomości, a takie coś nie
było dla niej wskazane. Od kilku lat chorowała, a Hult’kain nie chciał sprawiać
jej przykrości. Nie kochał jej, ale szanował ją jako swoją partnerkę i
towarzyszkę. Była mu droga na tyle, na ile w jego sytuacji ktoś mógł być mu
drogim.
- Gdzie jest? – zapytał
Hult’kain.
- W salonie – odpowiedział młody
łowca. – Odpoczywa.
- Idź do braci. Dziś nie
wychodźcie nigdzie, zostańcie w domu i ćwiczcie – polecił. – Zrozumiałeś?
Hult’ah skinął głową i wyszedł,
a Hult’kain zerknął po raz ostatni na mapę i wyszedł z gabinetu. Salon był po
drugiej stronie korytarza. D’to siedziała tam na swoim fotelu z kocem na
nogach. Jej postać oświetlona była radośnie trzaskającym w kominku ogniem.
Hult’kain usiadł w drugim fotelu naprzeciw niej.
Chwilę siedzieli tak w
milczeniu, oboje wpatrując się w ogień. Z ogrodu dobiegały do nich krzyki ich
dzieci. Ćwiczyli, ale ich nawoływania nie zaburzały tego spokoju, który mieli w
salonie. Hult’kain dbał o to, by nigdy nie wrzeszczeli zbyt głośno. Chciał
zapewnić D’to tyle spokoju, ile możliwe.
- Była chora na to samo, co ja –
wyznała cicho D’to.
Hult’kain w końcu przeniósł na
nią swój wzrok. Samica wyglądała na spokojną i wyciszoną, ale łowca widział w
jej oczach, że wiadomość bardzo ją dotknęła.
- Była o wiele silniejsza, niż
ja – ciągnęła samiczka. – Jeszcze kilka dni temu… w ogóle nie wyglądała, jakby
coś było nie tak.
- Wystarczy, D’to – poprosił ją
cichym głosem. – Nie powinnaś się tym zadręczać.
Samiczka pokręciła tylko głową.
- It’chi musi to bardzo
przeżywać – wyznała.
- Zapewne tak – odpowiedział
jej. – Poradzi sobie z tym.
D’to skinęła tylko głową, po
czym odetchnęła. Przez dłuższą chwilę oboje milczeli, a ciszę przerywały
jedynie krzyki młodych łowców, którzy wciąż posłusznie ćwiczyli w ogrodach.
- Dziękuję – rzuciła nagle nieco
pogodniejszym tonem D’to.
- Za? – zdziwił się Hult’kain.
- Za wszystko – odpowiedziała. –
Wiem, że nie mnie byłeś przeznaczony. Wiem, że nadal tęsknisz. Ale dziękuję, że
mogłam tu zostać.
Hult’kain nie odpowiedział od
razu. Coś w środku niego samego rozlało się zimną falą głuchych i płochych
uczuć. Coś tęskniło, coś z rozgoryczeniem wołało, a coś innego ze wstydliwą
złością kazało milczeć wszystkiemu innemu.
- To była przyjemność, D’to –
wyznał.
- Jestem zmęczona, mój drogi –
wyznała po chwili.
- Zostawię cię samą –
zaproponował, podnosząc się. – Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zawołaj.
Samica skinęła głową i czułym,
ale smutnym spojrzeniem odprowadziła łowcę, gdy Hult’kain wychodził z salonu.
~ * ~
Planeta Łowów, pięć lat po
powrocie It’chi z Feralnego Polowania
W kaplicy jak zwykle było
mrocznie, mimo że wszystkie trzy słońca jasno świeciły na niebie na zewnątrz.
Guan był jednak bogiem nocy i noc panowała niezmiennie przy jego ołtarzu.
Wokoło było wyjątkowo cicho.
K’juhte ćwiczył u Ataira, a Lar’ja miał zostać w domu wraz z Sir’ką.
Przeczuwałem, że dzieci nie wytrzymają długo same bez kłopotów, ale
potrzebowałem trochę ciszy, spokoju, wytchnienia i medytacji.
Od roku byłem sam. Luar’ke kilka
razy przychodziła i proponowała mi, że znajdzie kolejną partnerkę dla mnie. Gdy
odmawiałem, nie wydawała się zaskoczona. Z początku przesyłała swoje
zaklinaczki i młode samiczki, by pilnowały porządku w domu, szybko jednak sam
nauczyłem się, co robić i jak opiekować się dziećmi.
K’juhte okazał się większym
wsparciem w tej kwestii, niż podejrzewałem. Zajmował się zwłaszcza Sir’ką, a
to, jak się okazało, ściągało ze mnie ogrom obowiązków, które pojawiły się po
odejściu H’chak.
Coś wybuchło, a ja westchnąłem
ciężko. Skłoniwszy się po raz ostatni przed ołtarzem naszego boga, podniosłem
się i skierowałem do domu.
Wewnątrz było wyjątkowo cicho,
co właściwie zaniepokoiło mnie mocno. Moje dzieci były nie raz nie do
powstrzymania, a odkąd zabrakło H’chak, zapanowanie nad nimi było wyjątkowo
trudne. Przeszedłem przez korytarz i skierowałem ku gabinetowi.
Z kuchni docierał do mnie swąd czegoś
palonego. Skrzywiłem się, zamruczałem niechętnie i wszedłem do pomieszczenia.
- Co wy tu robicie? – westchnąłem.
Lar’ja i Sir’ka siedzieli przy palenisku,
a ogromny ogień otaczał kawał surowego, źle oprawionego jaszczura. Z jednej strony
podziwiałem ich za to, że udało im się złapać zwinnego gada, z drugiej jednak ich
sprawienie zdobyczy było poniżej wszelkich oczekiwań.
- Jest źle oprawiony – zauważyłem.
– Dlatego śmierdzi na ogniu. Płomień jest do tego za duży. Ściągnijcie to natychmiast.
Sir’ka zrobiła niezadowoloną minę,
a Lar’ja szybko wykonał polecenie, kładąc rożen z jaszczurką obok paleniska.
- Próbowaliście gotować? – zapytałem
ich.
- Matka Matek mówiła, że gotowanie
to domena samiczek – wyznała cicho Sir’ka. – Ale nie dałam rady podnieść rożna.
- Złapać go też nie dała rady – zauważył
Lar’ja, a gdy Sir’ka uderzyła go łokciem w bok, dodał: - Sama. Razem daliśmy radę.
Westchnąłem tylko.
- Jeśli chcesz nauczyć się gotować,
powinnaś poprosić Matkę Matek, by dała ci kilka lekcji – zaproponowałem. – Jeśli
chcesz, jutro zabiorę cię do niej.
Sir’ka pokiwała ochoczo głową.
- Za to oprawiania powinniście się
nauczyć dawno temu – ciągnąłem. – Nie przykładacie się do lekcji. Nie mogę wam w
kółko tego tłumaczyć.
Dwójka spuściła głowy. Wydawali się
naprawdę pokorni, co w ich przypadku było wyjątkowo zaskakujące.
- Przynieś to, Lar’ja – zarządziłem.
– Tym razem patrzcie dokładnie. Zrozumiane?
Dwójka pokiwała głowami i przyciągnęła
do mnie jaszczurkę na rożnie. Tłumaczenie im oprawiania i poprawa ich błędów trwała
chwilę, ale po godzinie jaszczurka dopiekała się na ogniu. Zapach pieczonego mięsa
był teraz o wiele przyjemniejszy, chociaż właściwie nie miał nic wspólnego z tym,
co zwykle robiła H’chak.
- Gotowaliście? – Do kuchni wszedł
K’juhte.
- K’juhte!
Sir’ka jak zwykle przywitała brata,
rzucając się ku niemu i otaczając jego ciało swoimi rączkami. Złapał ją bez problemu
– różnica wieku nie była między nimi tak duża, ale K’juhte rósł na silnego yautja,
a Sir’ka wciąż pozostawała jedynie człowiekiem.
- Gotowaliśmy – odpowiedziałem. –
Jesteś później niż zwykle. Atair zatrzymał cię na ćwiczeniach?
- Nie – odpowiedział. – U Kiande
coś się stało, ciężko było przedostać się z miasta przez port południe, musiałem
to obejść.
- Coś się stało? – zdziwiłem się.
– Co takiego?
- Nie wiem – wyznał. – Doki były
zatłoczone, ale nikt nie pracował.
Zamruczałem tylko. Sytuacja nie wyglądała
może poważnie, ale ewidentnie była niecodzienna. Wskazałem trójce rożen z upieczoną
jaszczurką.
- Nie zjedzcie wszystkiego – uprzedziłem.
– Ma zostać na kolację dla was. K’juhte, pilnuj ich.
- Tak, ojcze.
Wyszedłem z kuchni, pozostawiając
rozradowaną trójkę nad posiłkiem. Sam skierowałem się do swojego gabinetu i usiadłem
przy swoim stole.
Komunikator migał już delikatnie.
Wiadomości mieli dla mnie Ui’stbi oraz Hideth. Czarownik prosił o spotkanie w przyszłym
tygodniu, ale to wiadomość od Hidetha poinformowała mnie, dlaczego Kiande byli tak
poruszeni.
Odetchnąłem, opierając się ciężko
o swoje krzesło. Cetanu nie był łaskawy w ciągu ostatnich lat dla matek. Tym razem
zabrał D’to, partnerkę Hult’kaina. Była Panią Kiande i pierwszą samiczką wśród nich.
Nic dziwnego, że cały klan był tak mocno poruszony.
Rzadko widywaliśmy D’to. Nie udzielała
się za wiele w życiu społecznym, ale H’chak wspominała o niej ciepło. Wiedziałem
o niej niewiele, jedynie tyle, jaką pozycję posiadała i że jej wycofanie było spowodowane
chorobą – tą samą zresztą, która zabrała mi H’chak.
Nie wiedziałem, ile łączyło D’to
i Hult’kaina, ale czułem, że śmierć partnerki będzie trudnym przeżyciem dla przywódcy
Kiande. Nie znaliśmy się jednak za dobrze, a głęboka niechęć klanów sprawiała, że
moje pojawienie się na pożegnaniu mogłoby wypaść nieodpowiednio.
- Jesteś zmartwiony?
Uniosłem spojrzenie. W progu stała
Sir’ka. W rękach trzymała miskę, z której wystawały owoce i kawałki pieczonego mięsa.
- Trochę – wyznałem. – Lord Hult’kain
utracił swoją partnerkę dzisiaj.
- Czy jest tak samo smutny, jak ty,
gdy odeszła mama?
Westchnąłem. Sir’ka była czuła i
bardzo emocjonalna, większość rzeczy przeżywała na swój dziwny, ludzki sposób, którego
my, yautja nie potrafiliśmy zrozumieć. Skinąłem na nią ręką, a gdy podeszła, usadziłem
ją na swoim kolanie. Postawiła miskę na stole i zerknęła na mnie z uwagą.
- Nie wiem – odpowiedziałem na jej
pytanie. – Nie wiem, jak bardzo była mu droga.
- Nie pójdziemy na pożegnanie, prawda?
– zapytała cicho. – Kiande nie lubią Guan.
- Lepiej, żebyśmy tego nie robili
– przyznałem.
Sir’ka skinęła głową i wskazała na
miskę z jedzeniem.
- To dla ciebie – powiedziała radośnie.
– Gotowałeś z nami.
- Gotowałem za was – poprawiłem ją
rozbawiony. – Jesteście w tym beznadziejni, iskierko.
Sir’ka zrobiła wyjątkowo niezadowoloną
minę. Ludzka mimika jej twarzy była bardzo ekspresywna, chociaż chwilę zajęło mi
to, jak powinienem odczytywać niektóre jej grymasy. Zaśmiałem się i zastukałem palcami
w czubek jej głowy.
- Jutro zabiorę cię do Luar’ke –
obiecałem. – Idź do braci.
Zeskoczyła z moich kolan i popędziła
do wyjścia, a już po chwili usłyszałem ich krzyki i nawoływania najpierw z kuchni,
a potem z ogrodu. Byli głośni, wyjątkowo głośni, ale nigdy ich nie uciszałem – nie
widziałem w tym najmniejszego sensu, ani właściwie jakiejkolwiek potrzeby.
Odetchnąłem raz jeszcze i zabrałem
się za jedzenie, jednocześnie przeglądając dane, jakie wysłał do mnie Ui’stbi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz