Planeta Łowów, dziewięć lat
po powrocie It’chi z Feralnego Polowania
Głośny trzask, dochodzący z
korytarza, sprawiał, że uniosłem swoją głowę z lekkim westchnięciem. Po huku
nastąpiła cisza, przeszywająca dziwnie umysł i ciało, zbyt głęboka i zbyt
niepokojąca, bym tak po prostu to zignorował. Podniosłem się znad stołu i
ogarnąłem szybkim spojrzeniem cały gabinet.
Pomieszczenie było dość duże i
wypełnione czaszkami przeróżnych zwierząt i istot z najdalszych zakątków
kosmosu. Honorowe miejsce za biurkiem zajmowała czaszka królowej obcych. Na
twarde mięso polowaliśmy regularnie zarówno my, członkowie klanu Guan, jak i
wszyscy pozostali łowcy. Swoje trofeum zdobyłem samotnie na planecie ludzi.
Wtedy przywiozłem zarówno tę czaszkę, jak i coś o wiele cenniejszego dla mnie.
Wyszedłem z gabinetu i
rozejrzałem się po korytarzu. Na prawo znajdowały się zamknięte drzwi do
toalet, a na lewo długi i pusty, kamienny korytarz. Zamruczałem cicho, a pomruk
poniósł się po holu dudniącym echem. Nie odpowiedziało mi nic, co zaniepokoiło
mnie jeszcze bardziej.
- Lar’ja! – zawołałem. –Sir’ka!
Znów cisza. Odetchnąłem tylko i
przycisnąłem palce do czoła. Te dzieci… opieka nad nimi była po stokroć
cięższa, niż walka z królową jaszczurów. Węże były o wiele bardziej
przewidywalne i zdecydowanie mniej kłopotliwe.
- K’juhte!
Tym razem w ciągu kilkunastu
sekund pojawił się przy mnie młodzieniec. K’juhte, mój pierworodny, zerknął na
mnie spokojnym wzrokiem. Mimo młodego wieku zaczynał wykazywać się już jako
opanowany i zaradny łowca. Tym razem zdradziło go jednak ewidentnie drżenie
jego palców. Założyłem ręce na pierś i z pomrukiem zacząłem:
- Które z nich i co?
K’juhte spuścił spojrzenie, a ja
odchrząknąłem.
- K’juhte…
- Przepraszam, ojcze – wymruczał
cicho, ale bardzo wyraźnie. – Zbiłem wazę mamy. Tę, którą dostała na dzień inicjacji
od Pani Matki.
Odetchnąłem głęboko. Pamiątka
była bardzo drogocenna. Młode samiczki, które opuściły szkołę Matki Matek,
zawsze otrzymywały coś od swojej mistrzyni. Moja żona, H’chak, otrzymała
piękną, ogromną wazę, która stała w salonie na równie honorowym miejscu, co
czaszka królowej węży w moim gabinecie.
Chociaż właścicielka wazy nie
żyła już od dłuższego czasu, wciąż nie zdobyłem się na usunięcie żadnej z jej
rzeczy. Waza była w tej kwestii bardzo szczególna – była jej ulubioną pamiątką
i dowodem jej wysokiego statusu.
- Które? – zapytałem.
- Tylko ja, ojcze – odparł
pewnym, chociaż cichym głosem.
- Spójrz na mnie, K’juhte.
Poniósł spojrzenie, a w jego
oczach odczytałem już wszystko. Były drżące tak samo, jak jego palce. Nie było
w nich jednak ani krzty złości, czy zirytowania, jedynie to czyste, ogromne
przywiązanie i braterska, silna miłość.
- Sir’ka – westchnąłem jedynie.
– Gdzie ona jest? I gdzie Lar’ja?
- Nie, to tylko ja, ojcze! –
zaprzeczył od razu K’juhte, wyciągając dłonie do góry. – Chciałem… chciałem
dostać się do twojej broni i…
- Na co ci moja broń? –
przerwałem mu. – Masz już ponad czternaście zim i własny komplet broni,
K’juhte.
Młodzieniec przełknął ślinę, ale
nie odważył się spuścić spojrzenia ponownie, tak samo, jak nie odważył się po
raz kolejny zaprzeczyć prawdzie. Zerknąłem w lewo, gdzie za rogiem korytarza
coś zamigotała krótko i niecierpliwie.
- Lar’ja! Sir’ka! Trzeci raz was
nie zawołam!
Dwójka powoli wychyliła się zza
rogu i stanęła przy bracie, równo, w rządku, od najstarszego, do najmłodszej.
Lar’ja był młodszy od brata o cztery zimy i niższy od niego o pół głowy. Miał
też o wiele jaśniejszą skórę i delikatniejsze cętki niż brat – odziedziczył
wygląd w ogromnej części po H’chak. Zwykle był też podobny do niej z charakteru
– rozkrzyczany i radosny. Teraz jednak trwał cicho, a jego wzrok przebiegał po
wszystkim, omijając jednak zręcznie moją postać.
Najmłodsza z trójki rodzeństwa,
Sir’ka, była całkowicie inna. Młodsza od K’juhte o pięć zim, zaskarbiła sobie
moje uznanie lata temu. W dzień naszego pierwszego spotkania byłem nią na tyle
mocno zaintrygowany, że zdecydowałem się zaryzykować własny honor i zabrałem ją
ze sobą – małe, ciche zawiniątko, kwilące raz po raz i wzywające miłości i
opieki, które jednak szybko otrzymała w naszym domu aż w nadmiarze.
Sir’ka nie była z mojej krwi.
Sir’ka była ludzkim, kruchym i słabym szczenięciem o dziwnych oczach i jeszcze
dziwniejszej sile w sobie.
- Co się stało? – zapytałem.
Nie musiałem ani na nich
krzyczeć, ani okazywać swojej złości – każde z dzieci wiedziało, że sytuacja
nie jest za ciekawa. Waza była cenna, a ich nieuwaga i lekkomyślność bardzo
niepotrzebna. Chciałem jednak usłyszeć ich wyjaśnienia. Chciałem po raz kolejny
zobaczyć, że, ku memu ogromnemu zadowoleniu, łączy ich więcej niż krew lub
przywiązanie.
- Zbiłem wazę, ojcze. – Tym
razem za kłamstwa zabrał się Lar’ja. – Chciałem dostać twoją broń.
- Broń? – Zamruczałem z
niezadowoleniem. – Masz własny komplet od roku, Lar’ja. Na co ci więc moja
broń?
- Jest… lepsza? – wyjaśnił niepewnie.
- Lepsza? – powtórzyłem po nim.
Skinął tylko głową i wbił wzrok
w podłogę. Sir’ka przysunęła się do niego, a on złapał ją za dłoń i ścisnął
mocno jej palce. To ludzkie szczenię wciąż szukało opieki i miłości i wciąż
otrzymywała tyle, ile chciała zarówno od K’juhte, jak i od Lar’ji.
- Idźcie to sprzątnąć –
poleciłem, wskazując palcem najpierw na starszego, a potem na młodszego z
braci. – Nie wyrzucajcie tego. Może uda się to skleić. Sir’ka… zostań.
- Ale… - zaczął K’juhte.
Zamruczałem tylko gniewnie.
Lar’ja ścisnął mocniej dłoń siostry i po chwili razem z bratem zniknęli w
salonie, wcześniej rzucając płaczliwe spojrzenia ku Sir’ce. Ja natomiast
odsunąłem się spod drzwi i ręką wskazałem dziewczynie wejście do mojego
gabinetu. Wdreptała tam wolno, płochliwie. Bała się.
Tak naprawdę nigdy nie
podniosłem głosu na ani jedno z nich. Nie było takiej potrzeby. Milcząca
postawa siły i stanowczego, chociaż cichego gniewu zawsze wystarczyła. Dzisiaj
nie było inaczej. Gdy coś przeskrobali, ich kara zaczynała się już z chwilą,
gdy do ich umysłu docierało to, że będę zły i zawiedziony.
- Siadaj – pokazałem jej swoje
krzesło za biurkiem.
Wdrapała się tam z lekkim
trudem, ale po chwili siedziała już lekko skulona, z rękoma złożonymi na podołku.
Podszedłem do niej i ukucnąłem przed nią, łapiąc ją delikatnie za uda po jej
prawej i lewej stronie. Była drobna i mała. Gdybym chciał, objąłbym ją palcami
całą.
- Co się stało, Sir’ka? –
zapytałem.
- Przepraszam – wyszeptała
płaczliwym tonem.
Odetchnąłem tylko. Zarówno
K’juhte, jak i Lar’ja bez wahania skłamali mi w żywe oczy, byleby tylko bronić
swojej siostry. Podziwiałem ich za to. I dokładnie tego od nich oczekiwałem.
Gdy K’juhte miał dziesięć zim, a
Lar’ja sześć, kazałem im obu trwać przy siostrze i bronić ją od wszystkiego, co
złe. Wypełniali swój obowiązek idealnie każdego dnia, nawet jeżeli oznaczało to
obronę małej przed gniewem ich ojca.
- Jesteś jeszcze za młoda,
Sir’ka – wyjaśniłem. – Własny zestaw broni dostaniesz, gdy skończysz dziesięć
zim. Tak, jak K’juhte i Lar’ja.
Dziewczynka nie odpowiedziała,
pociągnęła jedynie smutno noskiem.
- Sir’ka?
- Thei powiedział, że nigdy nie
dostanę żadnej broni – wyszeptała szybko i nieskładnie.
Odetchnąłem. Mogłem się tego
spodziewać po synach rodu Kiande. Nigdy nie byli przychylni mnie, memu rodowi i
ludziom, nawet jeśli mieli zaledwie po kilka zim i doświadczenia tyle, co
rozwagi i powściągliwości języka.
- Przecież obiecałem ci to,
Sir’ka – zauważyłem. – Skończysz dziesięć zim i zaczniemy trening. A do treningu
zawsze potrzebna jest broń.
Spojrzała na mnie płaczliwym
wzrokiem. W jej zielonych oczach odbijała się teraz cała dobroć i cała wiedza
wszechświata, wszystkie uczucia, nawet te, które nigdy nie będą dane nam,
łowcom.
Z powodu tego spojrzenia w tamtą
noc zabrałem ją z kołyski, zawinąłem w poplamiony krwią kocyk, przestąpiłem nad
ciałem jej ojca i zabrałem ją daleko, daleko do gwiazd.
- No już, rozchmurz się –
poleciłem, uderzając ją delikatnie palcem w nos. – Twoi bracia nie lubią, gdy
się smucisz. Jeśli chcesz, dziś zabiorą cię do Puszczy. Chcesz?
Pokiwała głową, a ja zamruczałem
z zadowoleniem i podniosłem się wolno. Gdy wyciągnąłem rękę, zeskoczyła z
krzesła i uczepiła się moich palców. Jej dłoń była drobna, bez problemu
mieściła się w mojej. W przeciwieństwie do skóry łowców, była też o wiele
miększa, a ciepło przenosiło się przez nią bez problemu. Razem ruszyliśmy do
salonu, gdzie K’juhte i Lar’ja wciąż sprzątali rozbitą wazę i gdzie przytulali
swoją siostrę tak, jakby wyrwali ją z samych objęć diabła.
Uśmiechnąłem się, gdy trójka
ruszyła do Puszczy. Wiedziałem, że nie mam o co się martwić – obaj łowcy
doskonale zadbają o swoją siostrę i posłuszni woli ojca wrócą, nim zapadnie
zmierzch. W końcu dwa razy nie podpada się rodzicom w ciągu jednego dnia.
~ * ~
Planeta Łowów, dziesięć lat
po powrocie It’chi z Feralnego Polowania
Ui’stbi zerknął na warzące się w
kotłach ciecze, ale teraz nie wymagały one jego uwagi. Z tego względu czarownik
przeniósł swoje spojrzenie w głąb laboratorium, gdzie na kamiennym stole po
turecku siedziała Sir’ka.
Kobieta ogarnięta była
płomieniami. Czerwono-żółte jęzory ognia otaczały dokładnie jej ciało, wijąc
się niczym wężowe bestie. Widok był tak samo piękny, jak i niepokojący. Gdy
Ui’stbi patrzył na to, czuł zarówno przebiegający mu po plecach dreszcz
podniecenia, jak i dziwaczne ciarki, które przy różnych okolicznościach
nazwałby takimi, jakie wywołuje strach.
- Wystarczy, Sir’ka.
Kobieta otworzyła oczy, a
płomienie zniknęły z jej ciała.
- Dobrze – pochwalił ją Ui’stbi.
– Możesz wrócić do domu. Przyjdź za tydzień tak, jak zwykle. Zrozumiałaś?
- Tak, lordzie Ui’stbi –
odpowiedziała radośnie, zeskakując ze stołu.
- Postaraj się nie narobić
kłopotów, płomyczku – uprzedził ją czarownik, stukając palcami w czoło. –
Dobrze?
- Nie robię kłopotów – mruknęła
niezadowolona, odsuwając się na bok.
- Oczywiście. - Ui’stbi zaśmiał się czule. – Kiande wczoraj
sami się pobili? Oparzenia po twoim ogniu nie leczą się łatwo, płomyku, daj im
czas.
Sir’ka wydęła tylko wargi, ale
nie odezwała się więcej. Wiedziałem, że upominanie jej nie da za wiele – w
końcu ten ogień z jej serca popchnie ją do walki, a z racji, ze Kiande nigdy od
takowej nie stronili, zwady z klanem ognia były nieuniknione.
- No, zmykaj – polecił jeszcze.
Dziewczyna wybiegła z
laboratorium, a Ui’stbi zamruczał z zadowoleniem.
- Rośnie szybciej, niż
ktokolwiek by podejrzewał.
Czarownik odwrócił się i
spojrzał za siebie, w błękit dziwnych, wszystko wiedzących oczu.
- Owszem – potwierdził.
Legion uśmiechnął się tylko i
wygodniej usadził przy stole, jednocześnie nalewając sobie do szklanki mocnego
c'ntlip. Ui’stbi odetchnął i usiadł naprzeciw niego.
- Robi się silna – zauważył
Legion, wypijając kilka łyków.
- Momentami myślę, że za silna –
westchnął Ui’stbi. – Czy da sobie radę sama ze sobą?
- Da radę – odpowiedział Legion.
– Jest z jej krwi, da sobie radę z każdą przeciwnością, która stanie na jej
drodze. Musisz jej tylko pomóc. Gdy opanuje swój ogień, opanuje też sama
siebie.
Ui’stbi skinął głową i sam nalał
sobie alkoholu.
- Jak daleko końca jesteśmy? –
zapytał.
- Daleko – wyznał Legion. – Jeszcze
czas. To nie Sir’ka stanie naprzeciw maszynom. Jest mi jednak bardzo potrzebna.
Strzeż ją.
- Oczywiście – zapewnił
czarownik. – Ile będzie tylko trzeba.
Legion skinął głową i zaśmiał
się.
- Nigdy nawet nie zapytałeś,
dlaczego – zauważył. – Zawsze byłeś gotowy na każde moje słowo. Skąd bierzesz w
sobie tę siłę, Ui’stbi?
- Tego ode mnie wymagasz, więc
to dostaniesz – odpowiedział czarownik. – Nie śmiałbym sprzeciwiać się woli
boga śmierci.
Legion zaśmiał się tylko.
- Napijmy się – zaproponował. –
Obok słowiańskiej wódki i ryncolu, twój c’ntlip jest jednym z najlepszych
alkoholi, jakie piłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz