Ostatni raport z doków bardzo
mnie zadowolił – do pełnej naprawy statku Ze-Man’tui zostało naprawdę niewiele.
Przejrzałem jeszcze raz wszystkie raporty, a ciągi liczb i liter przewijały się
szybko po ekranie.
- Dam sobie radę, ojcze. –
Hult’ah miał wyjątkowo dobry humor. – Ta’all jest też przecież w dokach. Możesz
lecieć.
Odetchnąłem tylko i spojrzałem
ponuro na syna.
- Jesteś za młody i za głupi,
żeby mnie pouczać, Hult’ah – syknąłem, wciskając mu w ręce tablet. – Masz
zostać w dokach, dopóki statek nie będzie w pełni sprawny. Zrozumiałeś?
- Tak, ojcze – odpowiedział
radośnie. – Witaj, lordzie K’ytar.
- Witaj, Hult’ah. – Egzekutor
radośnie podniósł swoją dłoń. – A gdzie ludzkie szczenię? Nie leci z nami?
Westchnąłem tylko ciężko i
sięgnąłem po zawiązany w zgrabny pakunek sprzęt, który leżał dotychczas przy
moich stopach.
- Nie leci, przestań o nią pytać
– burknąłem tylko.
K’ytar zaśmiał się tylko, a ja
bez słowa minąłem go, wchodząc na jego statek. Maszyna nie była duża i służyła
głównie do samotnych zwiadów. Pamiętałem, że sprawiała Ta’allowi niemałe
problemy – stary łowca, przyzwyczajony do większych modeli, miał niezłą zagadkę
dla siebie, by zmieścić tak wiele sprzętu na tak małej przestrzeni.
Egzekutorzy potrzebowali małych,
ale szybkich i zwinnych statków. Maszyna nie była wyposażona w silne działa,
ale broń była bardzo precyzyjna i służyła do uszkadzania, nie niszczenia innych
pojazdów. Łowcy złej krwi rzadko pozwalano tak po prostu umrzeć, egzekucje
musiały być równie widowiskowe, co symboliczne.
Wrzuciłem swój sprzęt na podłogę
przy jednym z foteli pilotów i usiadłem ciężko na nim. Wszystkie te problemy z
ostatnich dni zaczęły powoli odchodzić w zapomnienie, ale przecież wiedziałem,
że gdy wrócę, pojawią się nowe, wcale nie mniejsze. Odetchnąłem i potarłem
czoło palcami. Czułem się zmęczony i to nie do końca tylko fizycznie.
- To ma być miła, relaksująca
wycieczka, Hult’kain – upomniał mnie K’ytar. – Znów się o wszystko martwisz?
- Szczęśliwy, bo nie masz
prowadzenia klanu na głowie?
K’ytar zaśmiał się tylko i
usiadł w głównym fotelu pilota. Po chwili statek zamruczał przyjemnie.
- Jestem szczęśliwy – wyznał
K’ytar, przesuwając palcami po panelu sterowania. – Robię to, co lubię i na
dodatek się nawet przydaję do czegoś.
Ten lekkoduch. Był równie
przerażający i mroczny, co radosny i czasami nawet lekkomyślnie zabawny. Nie
miał też żadnych większych zobowiązań poza swoją pracą. Czasami zazdrościłem mu
tego. Klan, doki i miejsce w radzie wymagało ode mnie sporo poświęcenia.
Wycieczki takie, jak ta pozwalały mi oderwać się od tych trudów.
- Widziałem twoją podopieczną dzisiaj
– zauważył K’ytar.
- Czemu wciąż wracamy do jej
tematu? – burknąłem niechętnie.
- Bo jest ciekawy – odparł
radośnie egzekutor. – Robi się wyjątkowo silna. Zauważyłeś to, prawda?
Odetchnąłem tylko z niechęcią. Tak,
oczywiście, że to zauważyłem. Jej nauki u Ui’stbi, treningi u ojca – to wszystko
musiało przynieść efekty. Kobietka nie dorównywała siłą nam, yautja, ale była inteligentna,
szybka, zwinna i miała swoją magię. To wszystko sprawiało, że ani Thwei, ani Thei
nie ukręcili jej jeszcze łba. Próbowali, wiedziałem, ale wszystkie te bójki kończyły
się masą oparzeń i brakiem jakiejkolwiek wygranej.
- Czy będziemy w stanie ją
powstrzymać, Hult’kain?
- Powstrzymać? – zdziwiłem się, unosząc
wzrok na przyjaciela.
- Wysłał ją Cetanu – zauważył
cicho K’ytar. – Myślisz, że jeśli bóg śmierci wysyła nam kogoś, to będzie to
radosna sielanka?
Westchnąłem tylko.
- Powiedział ci, co nas czeka? –
zapytałem.
- Nie – odparł K’ytar. – Można
się było jednak tego po prostu domyślić. To dziecko… spali nasz świat.
Nie odezwałem się. Te słowa… słyszałem
je już tyle razy z ust Ui’stbi. Zawsze jednak… wydawało się to równie przerażające,
co prawidłowe. K’ytar zerknął na mnie i zaśmiał się cicho.
- Najpierw jednak – dodał radośnie
– spali wszystkie nasze serca.
~ * ~
Sir’ka wspięła się najpierw na
drzewo, a potem na skały. Przeskakiwała po nich z wyjątkową zwinnością.
Ze-Man’tui widział to idealnie. Kobietka była o wiele szybsza niż większość yautja,
chociaż jej siła nie mogła się równać w żadnej mierze z siłą łowców. Ze-Man’tui
czuł jednak, że w przypadku tego szczenięcia, fizyczna siła to najmniejszy i najmniej
ważny element.
Była sama, co zaskoczyło i zaimponowało
Ze-Man’tui. Szare Skały za Miastem nie były może najniebezpieczniejszym miejscem
planety, ale były zdradliwe, niebezpieczne w swoim spokoju i podstępne poprzez swoje
piękno. Dla tych, którzy nie wykazywali się sprytem i zwinnością, przynosiły śmierć
i kalectwo.
Sir’ka przeskoczyła z gałęzi na gałąź.
Cienkie konary uginały się mocno, ale kobieta nie zawahała się. Znała swoje możliwości
i dobrze oceniała otoczenie. Jej marna postura i niewielka siła w takich warunkach
okazywały się dla niej zaletą, nie wadą. Ciężcy i powolniejsi yautja już dawno zabiliby
się, spadając, ku ostrym skałom.
Ze-Man’tui założył ręce na pierś
i zamruczał coś niechętnie. Kobietka była daleko, ale zobaczył dużo, wystarczająco
dużo. Parsknął niechętnie, spluwając gęstą śliną. To nie powinno tak być. Cokolwiek
sprowadziło tu małą, wiedziało, czym się to skończy.
Sir’ka przeskoczyła jeszcze kilka
razy i wylądowała na tej samej półce skalnej, na której stał Ze-Man’tui. Nie zauważyła
jeszcze łowcy – stary yautja trwał w bezruchu pod osłoną zwisających, długich liści.
Kobieta przysiadła przy brzegu kanionu i bez strachu spojrzała w dół.
Stąd widać było nie tylko ostre skały,
ale również piękną panoramę Miasta. Kamienne budynki pięły się to wyżej, to niżej,
a nad tym wszystkim królował Pałac, koszary oraz akademia badawcza. Po wysokich
murach maszerowali wartownicy, a ogromne działa błyszczały w słońcu. Miasto było
duszne i głośne, ale na swój sposób piękne.
Stary łowca zawsze tak widział swój
dom – jako zbyt duszny i zbyt głośny. Nienawidził tego w Mieście, nienawidził tego
w całej planecie, ale mimo to wracał tutaj co kilka sezonów, by napawać się życiem
i spokojem. Ze skał Miasto wydawało mu się tylko piękne.
Ze-Man’tui zerknął na kobietkę, gdy
Sir’ka uniosła swoją głowę i przechyliła ją nieco. To nie był naturalny ruch, tak
samo, jak nienaturalne było spięcie wszystkich mięśni w jej ciele. Ze-Man’tui zastanawiał
się przez chwilę, czy go wyczuła. Wątpił w to – był cicho, był dobrze osłonięty,
kobieta nie mogła ot, tak wiedzieć, że tu jest.
Nie mogła, ale wiedziała. Gdy spojrzała
prosto w jego oczy, mimo że trwał w cieniu spory kawałek dalej, stary łowca zamarł.
Wiedziała doskonale, że tu jest. Nie to jednak go odrzuciło w całej tej sytuacji.
To, że go zauważyła, było dziwne, ale dopuszczalne.
Gdyby Ze-Man’tui był młodszy, mógłby
pomyśleć, że ten dziwny dreszcz, który przebiegł mu po plecach w trakcie tego krótkiego
spojrzenia, był strachem. Ze-Man’tui nie był już jednak młodzikiem i nie bał się
byle czego. Ten wzrok jednak… spojrzenie głębokie niczym kosmos, pełne wszystkiego,
co nieznane, kuszące i przerażające. Te oczy były nieprawidłowe, piękne i bluźniercze.
Nie trwało to jednak zbyt długo.
Gdy Sir’ka zamrugała oczyma, wzrok stał się dziwnie zwyczajny, śmieszne i niebywałe
uczucia zniknęły. Ze-Man’tui zamruczał niechętnie i wyszedł spod osłony, stając
w pełnym słońcu niedaleko Sir’ki. Kobieta nie uciekła – wstała jedynie i ze spokojem
przypatrywała się łowcy.
- Nie boisz się mnie. – Głos
Ze-Man’tui był nieprzyjemny, charczący i zły.
- Nie – odpowiedziała cicho, ale
pewnie Sir’ka.
- Wiesz, kim jestem? – zapytał
łowca.
- Tak.
Ze’Man-tui przez chwilę trwał w
bezruchu, aż w końcu zaśmiał się i parsknął nieprzyjemnie.
- Odważna i głupia istota – zauważył,
siadając na jednym z ogromnych, szarych głazów.
Sir’ka zrobiła nieco niezadowoloną
minę, ale nie skomentowała wypowiedzi łowcy. Była cicha i niepewna, ale odważna.
Nie przestraszyła się, o nie – Ze-Man’tui nie czuł od niej ani odrobiny strachu.
- Jak to zrobiłaś? – zapytał. – Widziałaś
mnie. Nie powinnaś.
- Yautjańskie serca biją bardzo głośno
– wyznała cicho. – Twoje, lordzie Ze-Man’tui, bije tak już od wielu lat. Jest równie
głośne, co twoja sława.
Stary łowca zamruczał ze zdziwieniem.
Słowa kobiety były spokojne i usłużne, pełne szacunku, ale równie mocno połechtały
ego Ze-Man’tui, co go zaniepokoiły.
- Serce? – zdziwił się.
Skinęła tylko głową, nie bardzo racząc
wyjaśnić, co jeszcze miała na myśli, mówiąc takie rzeczy. Ze-Man’tui parsknął tylko
niechętnie, ponurym spojrzeniem wpatrując się w dziewczynę.
Widział w jej szarych oczach wszystko
to, czego właściwie mógłby się bać, gdyby nie był zbyt stary i zbyt doświadczony
na strach. Spojrzenie szarych oczu kobiety nie miało już w sobie nic z wieczności
kosmosu, ale wciąż nie podobało się Ze-Man’tui – stary łowca widział już taką niespokojną
szarość i zawsze takie oczy sprowadzały wiele na wszystkich tych, na których spojrzenie
osiadało.
Łowca jeszcze raz pomyślał, że wszyscy
yautja powinni zabić szczenię, gdy tylko pojawiła się ona na ich planecie. Pomyślał
też jednak, że teraz… na taki ruch jest już stanowczo za późno. Jakaś machina ruszyła
i nie było sensu jej zatrzymywać.
- Co tu robisz? – zapytał.
- Ćwiczę – przyznała. – Mój ojciec
przygotowuje rytuał na Lotrii, Lord Ui’stbi jest zajęty w Pałacu, a lord Hult’kain
poleciał na polowanie. Ćwiczę sama.
- Chcą cię dopuścić do rytuału? –
Niechętny głos Ze-Man’tui nie wskazywał na nic dobrego. – Ludzkie szczenię?
Sir’ka zrobiła bardzo niezadowoloną
minę i wyprostowała się hardo. Ta postawa i to spojrzenie sprawiło, że Ze-Man’tui
cofnął się o krok z niechętnym pomrukiem. Jego dłoń mimowolnie powędrowała do prawego
barku, gdzie znajdowała się ogromna, jasna blizna.
- Pożoga – mruknął niechętnie.
- Lordzie Ze-Man’tui? – zdziwiła
się Sir’ka.
- Twój ogień spopieli wszystko –
wyszeptał łowca. – Nie teraz. Niedługo. Wróć do braci. Ćwicz z nimi. To, jak walczyć
z nami, yautja, będzie ci o wiele bardziej potrzebne niż to, jak polować, pożogo.
~ * ~
Thurn było nie tylko niebezpieczne,
ale też podstępne i zdradliwe. Pełno tu było zarówno ruchomych piasków oraz głębokich
rozpadlin, jak i dołów wypełnionych kwasami, lawą oraz smołą. Wszystko to pomieszało
się w jeden, ogromny labirynt, w którym ciężko było nawigować, a z uwagi na zawarty
w skałach magnetyt – ciężko też było się komunikować ze współtowarzyszami. Planeta
była równie nieprzyjazna, co idealna do ukrywania się.
- Wybrał sobie idealne miejsce –
westchnąłem.
- Co nie? – zaśmiał się K’ytar. –
Ostatnie odczyty pochodzą stąd.
Egzekutor zastukał palcami w jeden
z punktów na planecie.
- Odczyty? Mówisz o odczytach na
Thurn – zamruczałem niechętnie.
- Wiem, to jakby mówić o szukaniu
białego zabina przy dupie tura. – K’ytar był w doskonałym humorze. – Od czegoś jednak
musimy zacząć, nie?
Skinąłem tylko głową. Po chwili K’ytar
wylądował na jednej półce skalnej i wyłączył silniki maszyny. Minutę, czy dwie później
wszystko tez było idealnie zabezpieczone przed obcymi – egzekutorzy byli w tej kwestii
bardzo ostrożni, gdyż łowcy złej krwi nie raz i nie dwa ściągali na siebie spojrzenia
przyszłych oprawców, by wydostać się ich statkami z odległych planet.
- K’ytar…
- Hm? – zamruczał, kierując się do
szaf z bronią i sprzętem.
- Kto to jest? – zapytałem. – Thurn
jest cholernie paskudne. Osobiście nie byłby to mój pierwszy wybór, gdybym przed
tobą uciekał.
Egzekutor
parsknął śmiechem.
- Szukamy
Hma’kwei – odparł K’ytar.
- Hma’kwei?!
– zdziwiłem się. – Ucznia Zahteb-Pa? Czarownika?
- Cóż,
jak teraz to powiedziałeś, to naprawdę cieszę się, że jesteś ze mną.
Westchnąłem
tylko ciężko. Czarownicy nigdy nie byli prostymi przeciwnikami, a ci złej krwi wcale
nie wzbraniali się przed używaniem magii w różnych, nie raz odrażających celach.
Jeśli K’ytar miał walczyć przeciw czarownikowi, wsparcie go było naprawdę na miejscu.
- Dobrze
pamiętam, że to był jeden z lepszych uczniów Zahteb-Pa? – zapytałem niechętnie,
też zabierając swój sprzęt.
- To był
najlepszy uczeń Zahteb-Pa i Lorda Ui’stbi – poprawił mnie K’ytar. – Hult’kain… postaraj
się zostać z tyłu. Mogę potrzebować twojego wsparcia, ale absolutnie nie walcz z
nim sam. Nie szkoliłeś się do walki z yautja jak egzekutor.
- Uważasz,
że sobie nie poradzę? – rzuciłem hardo.
K’ytar
zaśmiał się i pokręcił głową, kładąc dłoń na moim ramieniu.
- Gdybym
tak myślał, nie byłoby cię tutaj ze mną.
~ * ~
Legion zerknął na płonące w dolince
ognisko. Było niewielkie, nie dawało dymu, ale pozwalało się ogrzać, ugotować coś
i nieco odegnać mrok. Przy ognisku siedział jeden łowca, dziwnie skulony, zapadnięty
w sobie, zrozpaczony i zdesperowany.
- Ma w sobie więcej magii, niż potrzebuje.
Legion odwrócił się i zerknął na
swojego towarzysza. Ostaniec, Władca Osobliwości, był jednym z jego podwykonawców
i wśród bogów zajmował naprawdę wysokie miejsce – podobnie zresztą, jak Horda, Kohorta
i Paliel. Nie był wyjątkowo postawny, nie był też silny fizycznie. Jego potęga pochodziła
jednak z jego magii. Był bogiem cudów, zmian i przemijania, ale też wzrastania i
wszystkiego nowego. Modlili się do niego przede wszystkim czarownicy, ale też ci,
którzy wymagali zmiany lub nadziei.
Siedzący przy ognisku Hma’kwei nie
wiedział tego jeszcze, ale w swojej głuchej rozpaczy i bezsilności aktualnie modlił
się właśnie do Ostańca. Zarówno Legion, jak i Władca Osobliwości słyszeli jego błagalne
prośby. Jęczał, by odegnać od niego ten ból, ale obaj bogowie wiedzieli, że tego
nie zrobią – ból był naturalny i był wszystkim, co teraz posiadał i właściwie chciał
posiadać wygnaniec.
- Dlaczego kazałeś mi dać mu aż tyle
tej magii? – zdziwił się Ostaniec. – Czy nie na dość otrzymał w czasie swego treningu
u swoich czarowników?
- Potrzebuję go z większą mocą –
wyznał Legion. – Zaufaj mi.
- Ufam ci – potwierdził szybko Ostaniec.
– Po prostu tego nie rozumiem. Jest wygnańcem wśród swoich. To niebezpieczne dawać
mu aż tyle mocy.
Legion uśmiechnął się lekko. Od wieków
robił bardzo niebezpieczne i bardzo głupie rzeczy.
- Jesteś o wiele bardziej logiczny,
niż ja – westchnął w końcu. – Mną stanowczo za często kierują emocje.
- Tobą? Emocje? – Ostaniec spojrzał
zaskoczony na towarzysza.
- Cóż – zaczął cicho Legion – wciąż
mam nadzieję, że wszystko nam się uda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz