9. przepowiednie

 


K’ytar roztarł w palcach popiół i podniósł się. Ognisko było wciąż ciepłe, ale nie paliło się od godziny, może dwóch. Hma’kwei tak naprawdę mógł być wszędzie. Planeta sprzyjała jego ukrywaniu się, co jednak w żadnej mierze nie było powodem do niepokoju dla mojego przyjaciela.

- Czekał tu dość długo – wyznał spokojnie K’ytar, patrząc na rozłożone wokoło rzeczy. – Może tu wróci. Nie ma za wiele ze sobą, a sporo tu zostawił.

- Czekał? – zdziwiłem się. – Na co?

- Może skontaktował się z kimś jeszcze? – podsunął K’ytar. – Jest czarownikiem, wśród złej krwi to prawdziwy rarytas. Niektóre upadłe klany wiele by oddały za przyjęcie go do siebie.

Zmarszczyłem brwi. Jeśli tak wyglądała sytuacja, to mogło się okazać, że nasza dwójka będzie niewystarczająca do tego, co nas czekało.

- Myślisz, że dasz sobie radę sam? – zapytał K’ytar.

- Rozdzielimy się? – Odetchnąłem. – Jeśli to będzie sam Hma’kwei, powinienem go przytrzymać do twojego przybycia.

- Odpuść, jeśli będzie ich więcej – polecił mi.

Skinąłem głową i nim się obejrzałem, K’ytar zniknął, a ja skierowałem się w stronę gęstego, szepczącego lasu.

 

~ * ~

 

Ui’stbi zerknął na wyświetlający się na ekranie obraz. Zdjęcia płaskorzeźb, malowideł i rycin były do siebie podobne, a jednocześnie tak całkowicie inne.

- To cię tak zaniepokoiło, lordzie Ze-Man’tui? Płaskorzeźby w zapomnianych ruinach?

- Owszem. – Stary łowca założył ręce na pierś. – Powtarzają się. Na wielu planetach, wśród różnych kultur i ras. Ale wszystko to jest stare, dawno martwe. Nic, co żyje teraz i myśli, ani tego nie pamięta, ani tego nie wyznaje.

Ui’stbi westchnął tylko. Obrazy miały w sobie coś przerażającego i jednocześnie intrygującego. Ogromne potwory zastępowały z niebios i niszczyły wszystko. Czasami na tym kończyły się historie, a czasami ktoś próbował się im przeciwstawiać. Nigdy jednak nie widać było zwycięscy – co zatem działo się zarówno z najeźdźcami, jak i z obrońcami swych krain?

- Przyszedłeś z tym teraz – zauważył cicho czarownik. – Dlaczego? Widzę, że badasz to od wielu, wielu obrotów.

- Coś nas czeka – zauważył cicho Ze-Man’tui. – Ale ani ja, ani ty tego nie doczekamy. Może jednak… jeśli będziemy wiedzieć więcej…

Czarownik odetchnął.

- Możliwe, że… wiem coś jeszcze o tym – zauważył cicho Ui’stbi, wspominając rozmowy z tajemniczym mężczyzną, który przychodził do niego, gdy czarownik zaczynał wątpić i pytać. – Usiądźmy lepiej. To będzie dłuższa opowieść.

 

~ * ~

 

Krążyłem po tej dziwnej puszczy od godziny, może dwóch, a nie natrafiłem nawet na najmniejszy ślad Hma’kwei lub K’ytara. Brak tropów tego drugiego wcale mnie nie zdziwił – egzekutor potrafił być wyjątkowo cichy i byłbym zaskoczony, gdybym zdołał bez trudu dowiedzieć się, gdzie jest.

Dziwny, szepczący las przerzedził się i zaczął przemieniać w wysokie, ostre skały, pełne zdradliwych przejść i wąwozów. Tutaj mój komputer zaczął nieprzyjemnie szaleć, a ja nawet gołym okiem widziałem biegnące w szarej skale nitki połyskliwego magnetytu. Odłączyłam komputer i odetchnąłem – bez sprzętu i jego wariackich szumów było tutaj cicho i wyjątkowo niebezpiecznie.

Pomiędzy skałami przesuwały się ogromne gady, ale nie niepokoiły mnie, zatem ja też nie miałem zamiaru się nimi przejmować. Przeciskałem się między głazami i wspinałem na skalne półki, jednak nic nie wskazywało na to, że Hma’kwei podążył właśnie tutaj.

Gdzieś pomiędzy skałami zabłysnął ogień. Momentalnie przylgnąłem do skał, wyciągając cicho swoją włócznię. Ognik zatańczył raz jeszcze, cicho przesunąłem się w tamtą stronę. Gdy jednak dotarłem do miejsca, gdzie się znajdował, niczego tam nie było.

Kilka metrów dalej jednak ognik znów zamigotał. Nie spodobało mi się to, być prowadzonym przez coś tak niespokojnego i nieznanego. Z drugiej strony jednak ogień prowadził mój klan już od bardzo dawna. Niechętnie i ostrożnie podążyłem za rozmigotanym ognikiem.

Minąłem kilka płomyków i w końcu stanąłem u wyjścia do sporej jaskini. W środku, ku mojemu zdziwieniu, stał tyłem do mnie młody łowca. Jego zbroja była strzaskana, a trzymana w ręce włócznia – przełamana. Miał jednak przy sobie kilka run i czarodziejskie insygnia, nie było zatem wątpliwości, kogo mam przed sobą.

- Sain’ja nie śpieszył się, by was wysłać – zauważył cicho czarownik. – Czy może po prostu tyle wam to zajęło?

- Wiesz, po co tu jesteśmy – odpowiedziałem.

- Wiem – wyznał, opuszczając swoje ręce. – Czekałem na was, egzekutorów.

- Nie jestem egzekutorem – zauważyłem.

Hma’kwei milczał przez chwilę, w końcu jednak odwrócił się i ogarnął mnie swoim spojrzeniem.

- Kiande – wyszeptał. – Sain’ja nie wysłał egzekutora?

- Wysłał – odparłem. – Wrócisz z nami na Prime, Hma’kwei.

Młody łowca zaśmiał się tylko cicho.

- Wątpię – zauważył. – Ale zawsze możecie…

Łowca umilkł nagle i zmrużył oczy, przyglądając mi się dokładnie.

- Ty… ty też masz to w sobie! – zawołał Hma’kwei.

Zmiana w jego postawie zaniepokoiła mnie, ale o wiele bardziej zaniepokoiły mnie te jego słowa.

- Nie wiem, o czym mówisz – syknąłem szybko, przerywając jego mamrotanie.

- Wiesz – zaprzeczył od razu, patrząc na mnie ze złością i wyrzutem. – Doskonale wiesz.

Nie odezwałem się, wciąż blokując młodemu łowcy wyjście. Teraz jednak mój niepokój wzrósł.

- Jesteś Kiande – nieomal jęknął, wskazując na mnie swoją przełamaną włócznią. – Ukryłeś to głęboko ze względu na swój ród, prawda? Ale masz to w sobie! Jeśli ty… gdyby ktoś taki, jak ty pozwolił temu trwać…

Obserwowałem dokładnie jego ruchy. Były niespokojne, nerwowe, zaprawione strachem, dziwną rozpaczą i ogromną bezsilnością. Na bogów, co ten szaleniec musiał przeżyć, że odebrało mu to zdrowy rozsądek i pchnęło go do takich czynów, takich słów?

- Dlaczego? – Głos młodego czarownika znowu się uspokoił. – Dlaczego to odrzuciłeś? Dlaczego?

Nie odezwałem się. Nie chciałem niczego potwierdzać, ani niczemu zaprzeczać. Hma’kwei wiedział za dużo, czuł za dużo. Nie mogłem go okłamać, ale… nie chciałem też niczego mu mówić. To mogło być bardzo niebezpieczne dla mnie, dla moich synów, dla Kiande.

- Żyje? – Czarownik opuścił broń, poluźniając uścisk palców na włóczni. – Twoje serce? Żyje?

Odetchnąłem tylko. Wciąż byłem spięty, gotowy na wszystko. Hma’kwei to uspokajał się, to znów zaczynał być agresywny, a ta jego zmienność i to, że był przyparty do muru, sprawiało, że był bardzo niebezpieczny aktualnie. Bez K’ytara walka mogła obrócić się szybko przeciw mnie, jeśli pozwoliłbym sobie na nieostrożność.

- Żyje… - wyszeptał czarownik, nagle jakby nieobecny i patrzący gdzieś poza wszystko to, co widziałem ja. – Zostawiłeś ją tam. Gdy tylko statki twego klanu sięgnęły mokrych liści, zostawiłeś ją w samym środku tego gorącego piekła.

Zacisnąłem szczękę. Te słowa! Jakże okrutne, jakże bolesne, jakże prawdziwe! Obudziły we mnie uczucia i wspomnienia, które ściskały moje serce i duszę od lat, a które starałem się tak mocno ukrywać we wnętrzu samego siebie.

- Ona też wróciła do swoich, znaleźli ją, nim odlecieliście – ciągnął cicho czarownik, wciąż nieprzytomnie i chaotycznie wyrzucając z siebie kolejne zdania. – Patrzyłeś, jak znika w ich świecie. Obróciła się. Chciała. Mieliście szansę. Dlaczego zatem?

Przed oczyma stanął mi widok, który nawiedzał mnie w jawie i we śnie od tylu lat. Piękne, zielone oczy, które próbowały wypatrzeć cokolwiek. Były pełne smutku i oczekiwania. Chciałem wtedy wrócić do tych oczu, do tych czułych rąk i słodkiego głosu, ale… nie potrafiłem. Moja powinność wygrała wtedy. Moje stłamszone uczucia nie miały żadnego znaczenia.

- To nasza kultura – wychrypiałem w końcu, cichym, pełnym bólu głosem. – Nasze obyczaje, nasz hono…

- Ona była twoim honorem! – zaprzeczył gwałtownie, unosząc ręce, spomiędzy których krótko trzasnęły fioletowe iskry. – Twoim sercem, twoją duszą… Tak, jak… moja… była… i bez niej…

Hma’kwei opadł na kolana i ukrył twarz w dłoniach, a potem skulił się przy ziemi. Po chwili rozległ się jego bolesny krzyk, głośny i pełen rozpaczy. Szalony, czy też nie, przeżywał ciężko wszystko to, co go spotkało.

Odetchnąłem, uspokajając się nieco. Hma’kwei był w rozsypce, wciąż stanowił zagrożenie, ale dziwnie wiedziałem, że nie zrobi mi niczego. Przynajmniej na razie.

- Stracą cię – zauważyłem, prostując się powoli. – Czy nie wolisz zginąć w pojedynku? Odzyskać honor?

- Honor? – jęknął, wciąż skulony. – Nie odzyskam swojego honoru. Honor mego serca i duszy odszedł. Zgasła, nim zdołałem do niej dotrzeć.

Westchnąłem tylko z bólem. Te słowa wydały mi się jednocześnie piękne i smutne. Prawidłowe i okrutne.

To nie był jednak czas ani miejsce na takie rzeczy. Prawda?

- Otrząśnij się – poleciłem.

- Jak? – zapytał, unosząc się nieco. – Jak mam tak po prostu iść dalej? Kiedy ja… ona…

- Jesteśmy yautja – syknąłem. – Zaciskamy zęby, wstajemy i umieramy. Taki nasz los.

Hma’kwei zaśmiał się gorzko.

- Sain’ja wysłał K’ytara po mnie – zauważył. – Egzekutora. Jestem wygnańcem, czarownikiem złej krwi. Czy wstanę, czy nie… i tak mnie zabijecie.

Wiedziałem, że miał rację. Jego los był już przesądzony, nic też nie było w stanie go zmienić. Mógł jednak rozwiązać to inaczej, walczyć ze mną i K’ytarem, odzyskać chociaż część siebie, część honoru, mógł…

Westchnąłem tylko. Nie, nie mógł. Był złamany. Wszystko, na czym mu zależało, zniknęło z tego świata. Nazwał ją honorem swego serca i duszy, zatem bez niej… nie miał już niczego.

- Jeśli już mam odejść, wolę by to była twoja ręka – wyznał.

Zerknąłem na niego zaskoczony.

- Nie zabijam yautja – odparłem.

- Czy nie jestem złej krwi? – zapytał.

Spojrzałem na niego raz jeszcze. Mimo że trwał przy ziemi, nie wydawał mi się ani pokonany, ani żałosny. Jego rozpacz była ogromna, ale trwał tutaj, świadomy wszystkiego, co go czeka. Nie bał się śmierci, być może nawet na nią czekał. Zabicie go byłoby łaską, ale jednocześnie wydawało mi się tak bardzo nieprawidłowe…

Coś w jego postawie powstrzymało mnie przed ciosem. Był tam, przede mną, klęczący i zrezygnowany, ale magia naszych bogów nie opuściła go. Przeciwnie – trwała w nim, silna i głośna.

- Nie – wyznałem cicho.

Hma’kwei był zaskoczony, ale nie mniej zaskoczony byłem i ja. Te słowa opuściły mnie bez zastanowienia, czy jednak dobrze przemyślałem to, by je wypowiedzieć?

- Nie jesteś złej krwi – dodałem po chwili, a włócznia w mojej ręce złożyła się z cichym trzaskiem.

Czarownik prychnął tylko, po czym przechylił nieco głowę na bok.

- Z naszej trójki tylko ty tak uważasz.

Trójki? Nim zdołałem zapytać, dlaczego trójki, z cienia wyskoczył K’ytar. Egzekutor był szybki, niesamowicie szybki, ale jego cios nie miał zabić – włócznia celowała w ramię, miała jedynie unieruchomić przeciwnika. Miała, bo nie sięgnęła celu.

Tuż za Hma’kwei, tam, gdzie celował K’ytar, pojawił się wściekły, czarny ogień. Włócznia mojego przyjaciela uderzyła w te płomienie i stopiła się w locie. K’ytar nie wydawał się tym ani zaskoczony, ani poruszony – z jego drugiej ręki wysunął się sztylet, ale ten cios również nie sięgnął celu. Płomień uderzył w tors K’ytara, odrzucając go na bok. W czasie całego tego małego starcia egzekutora z ogniem Hma’kwei nie ruszył się nawet na milimetr.

- Przestań – warknął Hma’kwei. – Daj mi umrzeć!

Zamruczałem tylko z niechęcią. Ten ogień… poznałem go bez problemu – należał do Cetanu i pojawiał się wtedy, gdy wątpiłem, gdy znajda miała kłopoty, gdy nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić.

K’ytar podniósł się i przerzucił sztylet w swojej ręce. Jego spojrzenie było utkwione we wciąż klęczącym Hma’kwei.

- K’ytar… nie – zacząłem cicho, unosząc ręce.

- Padł rozkaz, Hult’kain – zaprzeczył K’ytar.

- Od króla – zauważyłem. – Sam widzisz, czego chce Cetanu.

Egzekutor zerknął na mnie krótko.

- Idź – poleciłem, patrząc na Hma’kwei. – Cokolwiek przygotował dla ciebie Cetanu, masz to wypełnić. Dopiero potem da ci umrzeć.

- Ten szaleniec chce tylko jednego od yautja – zauważył cicho Hma’kwei. – Absolutnie nie zależy to ode mnie. Ani ty, ani ja nie doczekamy jej narodzin.

- Jej? – zdziwiłem się.

- Ogień serc Kiande będzie kobietą – odparł nieobecnym tonem Hma’kwei. – Wszystko, co się dzieje, jest po to, by ona się pojawiła.

- Ona? – zapytał K’ytar. – Pojawiła na co?

Hma’kwei zamrugał nieco oczyma i jego spojrzenie znów stało się o wiele bardziej przytomne.

- Nie widzę już tego – wyznał, przykładając jedną dłoń do twarzy. – To było… piękne. Przerażające i piękne.

Odetchnąłem tylko i spojrzałem na K’ytara.

- Powinniśmy wrócić – mruknąłem. – Do Ui’stbi.

- Powinien iść z nami. – K’ytar wskazał na Hma’kwei.

- Nie powinien – zaprzeczyłem. – Należy do Cetanu. Niech zatem Żniwiarz zrobi z nim to, co będzie chciał. My powinniśmy już wracać, K’ytar.

 

~ * ~

 

- O czym ty mówisz, Hult’kain?

Nasz statek sunął przez kosmos, ale K’ytar nie patrzył ani na panel sterowania, ani na przesuwające się szybko gwiazdy i planety.

- Hma’kwei został wygnany – wydyszałem niespokojnie. – Za co?

- Sain’ja zdecydował o jego banicji – przyznał K’ytar.

- Za co?

Egzekutor spiął się, ale w końcu pokręcił głową.

- Nie wiem.

Odetchnąłem i oparłem się ciężko o fotel, przykładając palce do czoła.

- Hult’kain, o co chodzi?

- Hma’kwei zakochał się w ludzkiej kobiecie – wyznałem sucho. – Wiedziałeś o tym?

- Nie.

Zamruczałem niechętnie. K’ytar znał mój sekret, sekret mojego klanu, tajemnicę przekleństwa. Nigdy nie wyjawił tego nikomu, nigdy też tego nie zgłosił ani nie osądził. Wróciłem, odrzuciłem to, zatem w jego oczach nie miał za co mnie karać.

- Cetanu go osłonił – mruknął cicho K’ytar. – Zdanie Sain’ja nie ma teraz znaczenia.

- Myślisz, że to wystarczy? – burknąłem. – Twój osąd.

- Cóż, twoje zdanie też się liczy – zauważył. – Byłeś tam. Widziałeś to, co ja. Razem ze mną zdecydowałeś, aby go zostawić.

- Zdecydowałem za ciebie – poprawiłem go. – K’ytar… on nie zasługiwał ani na śmierć, ani na egzekucję, ani na osądy.

Mój przyjaciel nie odezwał się, ale widziałem po nim, że nie był go końca przekonany. Ogień Cetanu był jednak bardzo wyraźny i temu zdecydowanie nie chciał się sprzeciwiać.

- Czekają nas dziwne czasy, Hult’kain – zauważył po chwili ze zwykłym dla siebie rozbawieniem egzekutor. – Bogowie przemawiają do nas, ratują wygnańców i zabierają nam przykładnych yautja. Nasz świat przewraca się do góry nogami.

- Do czego zmierzasz? – zapytałem.

- Sam nie wiem – wyznał. – Sam już nie wiem, co to wszystko może znaczyć dla nas, przyjacielu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz