K’ytar roztarł w palcach popiół
i podniósł się. Ognisko było wciąż ciepłe, ale nie paliło się od godziny, może
dwóch. Hma’kwei tak naprawdę mógł być wszędzie. Planeta sprzyjała jego
ukrywaniu się, co jednak w żadnej mierze nie było powodem do niepokoju dla
mojego przyjaciela.
- Czekał tu dość długo – wyznał spokojnie
K’ytar, patrząc na rozłożone wokoło rzeczy. – Może tu wróci. Nie ma za wiele ze
sobą, a sporo tu zostawił.
- Czekał? – zdziwiłem się. – Na
co?
- Może skontaktował się z kimś
jeszcze? – podsunął K’ytar. – Jest czarownikiem, wśród złej krwi to prawdziwy
rarytas. Niektóre upadłe klany wiele by oddały za przyjęcie go do siebie.
Zmarszczyłem brwi. Jeśli tak
wyglądała sytuacja, to mogło się okazać, że nasza dwójka będzie
niewystarczająca do tego, co nas czekało.
- Myślisz, że dasz sobie radę
sam? – zapytał K’ytar.
- Rozdzielimy się? –
Odetchnąłem. – Jeśli to będzie sam Hma’kwei, powinienem go przytrzymać do
twojego przybycia.
- Odpuść, jeśli będzie ich
więcej – polecił mi.
Skinąłem głową i nim się
obejrzałem, K’ytar zniknął, a ja skierowałem się w stronę gęstego, szepczącego
lasu.
~ * ~
Ui’stbi zerknął na wyświetlający
się na ekranie obraz. Zdjęcia płaskorzeźb, malowideł i rycin były do siebie podobne,
a jednocześnie tak całkowicie inne.
- To cię tak zaniepokoiło,
lordzie Ze-Man’tui? Płaskorzeźby w zapomnianych ruinach?
- Owszem. – Stary łowca założył
ręce na pierś. – Powtarzają się. Na wielu planetach, wśród różnych kultur i ras.
Ale wszystko to jest stare, dawno martwe. Nic, co żyje teraz i myśli, ani tego
nie pamięta, ani tego nie wyznaje.
Ui’stbi westchnął tylko. Obrazy
miały w sobie coś przerażającego i jednocześnie intrygującego. Ogromne potwory
zastępowały z niebios i niszczyły wszystko. Czasami na tym kończyły się
historie, a czasami ktoś próbował się im przeciwstawiać. Nigdy jednak nie widać
było zwycięscy – co zatem działo się zarówno z najeźdźcami, jak i z obrońcami
swych krain?
- Przyszedłeś z tym teraz –
zauważył cicho czarownik. – Dlaczego? Widzę, że badasz to od wielu, wielu
obrotów.
- Coś nas czeka – zauważył cicho
Ze-Man’tui. – Ale ani ja, ani ty tego nie doczekamy. Może jednak… jeśli
będziemy wiedzieć więcej…
Czarownik odetchnął.
- Możliwe, że… wiem coś jeszcze
o tym – zauważył cicho Ui’stbi, wspominając rozmowy z tajemniczym mężczyzną,
który przychodził do niego, gdy czarownik zaczynał wątpić i pytać. – Usiądźmy
lepiej. To będzie dłuższa opowieść.
~ * ~
Krążyłem po tej dziwnej puszczy
od godziny, może dwóch, a nie natrafiłem nawet na najmniejszy ślad Hma’kwei lub
K’ytara. Brak tropów tego drugiego wcale mnie nie zdziwił – egzekutor potrafił
być wyjątkowo cichy i byłbym zaskoczony, gdybym zdołał bez trudu dowiedzieć
się, gdzie jest.
Dziwny, szepczący las
przerzedził się i zaczął przemieniać w wysokie, ostre skały, pełne zdradliwych przejść
i wąwozów. Tutaj mój komputer zaczął nieprzyjemnie szaleć, a ja nawet gołym okiem
widziałem biegnące w szarej skale nitki połyskliwego magnetytu. Odłączyłam komputer
i odetchnąłem – bez sprzętu i jego wariackich szumów było tutaj cicho i wyjątkowo
niebezpiecznie.
Pomiędzy skałami przesuwały się ogromne
gady, ale nie niepokoiły mnie, zatem ja też nie miałem zamiaru się nimi przejmować.
Przeciskałem się między głazami i wspinałem na skalne półki, jednak nic nie wskazywało
na to, że Hma’kwei podążył właśnie tutaj.
Gdzieś pomiędzy skałami zabłysnął
ogień. Momentalnie przylgnąłem do skał, wyciągając cicho swoją włócznię. Ognik zatańczył
raz jeszcze, cicho przesunąłem się w tamtą stronę. Gdy jednak dotarłem do miejsca,
gdzie się znajdował, niczego tam nie było.
Kilka metrów dalej jednak ognik znów
zamigotał. Nie spodobało mi się to, być prowadzonym przez coś tak niespokojnego
i nieznanego. Z drugiej strony jednak ogień prowadził mój klan już od bardzo dawna.
Niechętnie i ostrożnie podążyłem za rozmigotanym ognikiem.
Minąłem kilka płomyków i w końcu
stanąłem u wyjścia do sporej jaskini. W środku, ku mojemu zdziwieniu, stał tyłem
do mnie młody łowca. Jego zbroja była strzaskana, a trzymana w ręce włócznia – przełamana.
Miał jednak przy sobie kilka run i czarodziejskie insygnia, nie było zatem wątpliwości,
kogo mam przed sobą.
- Sain’ja nie śpieszył się, by was
wysłać – zauważył cicho czarownik. – Czy może po prostu tyle wam to zajęło?
- Wiesz, po co tu jesteśmy – odpowiedziałem.
- Wiem – wyznał, opuszczając swoje
ręce. – Czekałem na was, egzekutorów.
- Nie jestem egzekutorem – zauważyłem.
Hma’kwei milczał przez chwilę, w
końcu jednak odwrócił się i ogarnął mnie swoim spojrzeniem.
- Kiande – wyszeptał. – Sain’ja nie
wysłał egzekutora?
- Wysłał – odparłem. – Wrócisz z
nami na Prime, Hma’kwei.
Młody łowca zaśmiał się tylko cicho.
- Wątpię – zauważył. – Ale zawsze
możecie…
Łowca umilkł nagle i zmrużył oczy,
przyglądając mi się dokładnie.
- Ty… ty też masz to w sobie! –
zawołał Hma’kwei.
Zmiana w jego postawie zaniepokoiła
mnie, ale o wiele bardziej zaniepokoiły mnie te jego słowa.
- Nie wiem, o czym mówisz –
syknąłem szybko, przerywając jego mamrotanie.
- Wiesz – zaprzeczył od razu,
patrząc na mnie ze złością i wyrzutem. – Doskonale wiesz.
Nie odezwałem się, wciąż
blokując młodemu łowcy wyjście. Teraz jednak mój niepokój wzrósł.
- Jesteś Kiande – nieomal jęknął,
wskazując na mnie swoją przełamaną włócznią. – Ukryłeś to głęboko ze względu na
swój ród, prawda? Ale masz to w sobie! Jeśli ty… gdyby ktoś taki, jak ty
pozwolił temu trwać…
Obserwowałem dokładnie jego
ruchy. Były niespokojne, nerwowe, zaprawione strachem, dziwną rozpaczą i
ogromną bezsilnością. Na bogów, co ten szaleniec musiał przeżyć, że odebrało mu
to zdrowy rozsądek i pchnęło go do takich czynów, takich słów?
- Dlaczego? – Głos młodego
czarownika znowu się uspokoił. – Dlaczego to odrzuciłeś? Dlaczego?
Nie odezwałem się. Nie chciałem
niczego potwierdzać, ani niczemu zaprzeczać. Hma’kwei wiedział za dużo, czuł za
dużo. Nie mogłem go okłamać, ale… nie chciałem też niczego mu mówić. To mogło
być bardzo niebezpieczne dla mnie, dla moich synów, dla Kiande.
- Żyje? – Czarownik opuścił
broń, poluźniając uścisk palców na włóczni. – Twoje serce? Żyje?
Odetchnąłem tylko. Wciąż byłem
spięty, gotowy na wszystko. Hma’kwei to uspokajał się, to znów zaczynał być
agresywny, a ta jego zmienność i to, że był przyparty do muru, sprawiało, że
był bardzo niebezpieczny aktualnie. Bez K’ytara walka mogła obrócić się szybko
przeciw mnie, jeśli pozwoliłbym sobie na nieostrożność.
- Żyje… - wyszeptał czarownik,
nagle jakby nieobecny i patrzący gdzieś poza wszystko to, co widziałem ja. –
Zostawiłeś ją tam. Gdy tylko statki twego klanu sięgnęły mokrych liści,
zostawiłeś ją w samym środku tego gorącego piekła.
Zacisnąłem szczękę. Te słowa!
Jakże okrutne, jakże bolesne, jakże prawdziwe! Obudziły we mnie uczucia i
wspomnienia, które ściskały moje serce i duszę od lat, a które starałem się tak
mocno ukrywać we wnętrzu samego siebie.
- Ona też wróciła do swoich,
znaleźli ją, nim odlecieliście – ciągnął cicho czarownik, wciąż nieprzytomnie i
chaotycznie wyrzucając z siebie kolejne zdania. – Patrzyłeś, jak znika w ich
świecie. Obróciła się. Chciała. Mieliście szansę. Dlaczego zatem?
Przed oczyma stanął mi widok,
który nawiedzał mnie w jawie i we śnie od tylu lat. Piękne, zielone oczy, które
próbowały wypatrzeć cokolwiek. Były pełne smutku i oczekiwania. Chciałem wtedy
wrócić do tych oczu, do tych czułych rąk i słodkiego głosu, ale… nie
potrafiłem. Moja powinność wygrała wtedy. Moje stłamszone uczucia nie miały
żadnego znaczenia.
- To nasza kultura –
wychrypiałem w końcu, cichym, pełnym bólu głosem. – Nasze obyczaje, nasz hono…
- Ona była twoim honorem! –
zaprzeczył gwałtownie, unosząc ręce, spomiędzy których krótko trzasnęły
fioletowe iskry. – Twoim sercem, twoją duszą… Tak, jak… moja… była… i bez niej…
Hma’kwei opadł na kolana i ukrył
twarz w dłoniach, a potem skulił się przy ziemi. Po chwili rozległ się jego
bolesny krzyk, głośny i pełen rozpaczy. Szalony, czy też nie, przeżywał ciężko
wszystko to, co go spotkało.
Odetchnąłem, uspokajając się
nieco. Hma’kwei był w rozsypce, wciąż stanowił zagrożenie, ale dziwnie
wiedziałem, że nie zrobi mi niczego. Przynajmniej na razie.
- Stracą cię – zauważyłem,
prostując się powoli. – Czy nie wolisz zginąć w pojedynku? Odzyskać honor?
- Honor? – jęknął, wciąż
skulony. – Nie odzyskam swojego honoru. Honor mego serca i duszy odszedł.
Zgasła, nim zdołałem do niej dotrzeć.
Westchnąłem tylko z bólem. Te
słowa wydały mi się jednocześnie piękne i smutne. Prawidłowe i okrutne.
To nie był jednak czas ani
miejsce na takie rzeczy. Prawda?
- Otrząśnij się – poleciłem.
- Jak? – zapytał, unosząc się
nieco. – Jak mam tak po prostu iść dalej? Kiedy ja… ona…
- Jesteśmy yautja – syknąłem. –
Zaciskamy zęby, wstajemy i umieramy. Taki nasz los.
Hma’kwei zaśmiał się gorzko.
- Sain’ja wysłał K’ytara po mnie
– zauważył. – Egzekutora. Jestem wygnańcem, czarownikiem złej krwi. Czy wstanę,
czy nie… i tak mnie zabijecie.
Wiedziałem, że miał rację. Jego
los był już przesądzony, nic też nie było w stanie go zmienić. Mógł jednak
rozwiązać to inaczej, walczyć ze mną i K’ytarem, odzyskać chociaż część siebie,
część honoru, mógł…
Westchnąłem tylko. Nie, nie
mógł. Był złamany. Wszystko, na czym mu zależało, zniknęło z tego świata.
Nazwał ją honorem swego serca i duszy, zatem bez niej… nie miał już niczego.
- Jeśli już mam odejść, wolę by
to była twoja ręka – wyznał.
Zerknąłem na niego zaskoczony.
- Nie zabijam yautja – odparłem.
- Czy nie jestem złej krwi? –
zapytał.
Spojrzałem na niego raz jeszcze.
Mimo że trwał przy ziemi, nie wydawał mi się ani pokonany, ani żałosny. Jego
rozpacz była ogromna, ale trwał tutaj, świadomy wszystkiego, co go czeka. Nie
bał się śmierci, być może nawet na nią czekał. Zabicie go byłoby łaską, ale
jednocześnie wydawało mi się tak bardzo nieprawidłowe…
Coś w jego postawie powstrzymało
mnie przed ciosem. Był tam, przede mną, klęczący i zrezygnowany, ale magia
naszych bogów nie opuściła go. Przeciwnie – trwała w nim, silna i głośna.
- Nie – wyznałem cicho.
Hma’kwei był zaskoczony, ale nie
mniej zaskoczony byłem i ja. Te słowa opuściły mnie bez zastanowienia, czy
jednak dobrze przemyślałem to, by je wypowiedzieć?
- Nie jesteś złej krwi – dodałem
po chwili, a włócznia w mojej ręce złożyła się z cichym trzaskiem.
Czarownik prychnął tylko, po
czym przechylił nieco głowę na bok.
- Z naszej trójki tylko ty tak
uważasz.
Trójki? Nim zdołałem zapytać,
dlaczego trójki, z cienia wyskoczył K’ytar. Egzekutor był szybki, niesamowicie
szybki, ale jego cios nie miał zabić – włócznia celowała w ramię, miała jedynie
unieruchomić przeciwnika. Miała, bo nie sięgnęła celu.
Tuż za Hma’kwei, tam, gdzie
celował K’ytar, pojawił się wściekły, czarny ogień. Włócznia mojego przyjaciela
uderzyła w te płomienie i stopiła się w locie. K’ytar nie wydawał się tym ani
zaskoczony, ani poruszony – z jego drugiej ręki wysunął się sztylet, ale ten
cios również nie sięgnął celu. Płomień uderzył w tors K’ytara, odrzucając go na
bok. W czasie całego tego małego starcia egzekutora z ogniem Hma’kwei nie
ruszył się nawet na milimetr.
- Przestań – warknął Hma’kwei. –
Daj mi umrzeć!
Zamruczałem tylko z niechęcią.
Ten ogień… poznałem go bez problemu – należał do Cetanu i pojawiał się wtedy,
gdy wątpiłem, gdy znajda miała kłopoty, gdy nie wiedziałem, co mam ze sobą
zrobić.
K’ytar podniósł się i przerzucił
sztylet w swojej ręce. Jego spojrzenie było utkwione we wciąż klęczącym
Hma’kwei.
- K’ytar… nie – zacząłem cicho,
unosząc ręce.
- Padł rozkaz, Hult’kain –
zaprzeczył K’ytar.
- Od króla – zauważyłem. – Sam
widzisz, czego chce Cetanu.
Egzekutor zerknął na mnie
krótko.
- Idź – poleciłem, patrząc na
Hma’kwei. – Cokolwiek przygotował dla ciebie Cetanu, masz to wypełnić. Dopiero
potem da ci umrzeć.
- Ten szaleniec chce tylko
jednego od yautja – zauważył cicho Hma’kwei. – Absolutnie nie zależy to ode
mnie. Ani ty, ani ja nie doczekamy jej narodzin.
- Jej? – zdziwiłem się.
- Ogień serc Kiande będzie
kobietą – odparł nieobecnym tonem Hma’kwei. – Wszystko, co się dzieje, jest po
to, by ona się pojawiła.
- Ona? – zapytał K’ytar. –
Pojawiła na co?
Hma’kwei zamrugał nieco oczyma i
jego spojrzenie znów stało się o wiele bardziej przytomne.
- Nie widzę już tego – wyznał,
przykładając jedną dłoń do twarzy. – To było… piękne. Przerażające i piękne.
Odetchnąłem tylko i spojrzałem na
K’ytara.
- Powinniśmy wrócić – mruknąłem.
– Do Ui’stbi.
- Powinien iść z nami. – K’ytar wskazał
na Hma’kwei.
- Nie powinien – zaprzeczyłem. –
Należy do Cetanu. Niech zatem Żniwiarz zrobi z nim to, co będzie chciał. My powinniśmy
już wracać, K’ytar.
~ * ~
- O czym ty mówisz, Hult’kain?
Nasz statek sunął przez kosmos, ale
K’ytar nie patrzył ani na panel sterowania, ani na przesuwające się szybko gwiazdy
i planety.
- Hma’kwei został wygnany –
wydyszałem niespokojnie. – Za co?
- Sain’ja zdecydował o jego
banicji – przyznał K’ytar.
- Za co?
Egzekutor spiął się, ale w końcu
pokręcił głową.
- Nie wiem.
Odetchnąłem i oparłem się ciężko
o fotel, przykładając palce do czoła.
- Hult’kain, o co chodzi?
- Hma’kwei zakochał się w
ludzkiej kobiecie – wyznałem sucho. – Wiedziałeś o tym?
- Nie.
Zamruczałem niechętnie. K’ytar znał
mój sekret, sekret mojego klanu, tajemnicę przekleństwa. Nigdy nie wyjawił tego
nikomu, nigdy też tego nie zgłosił ani nie osądził. Wróciłem, odrzuciłem to, zatem
w jego oczach nie miał za co mnie karać.
- Cetanu go osłonił – mruknął cicho
K’ytar. – Zdanie Sain’ja nie ma teraz znaczenia.
- Myślisz, że to wystarczy? – burknąłem.
– Twój osąd.
- Cóż, twoje zdanie też się liczy
– zauważył. – Byłeś tam. Widziałeś to, co ja. Razem ze mną zdecydowałeś, aby go
zostawić.
- Zdecydowałem za ciebie – poprawiłem
go. – K’ytar… on nie zasługiwał ani na śmierć, ani na egzekucję, ani na osądy.
Mój przyjaciel nie odezwał się, ale
widziałem po nim, że nie był go końca przekonany. Ogień Cetanu był jednak bardzo
wyraźny i temu zdecydowanie nie chciał się sprzeciwiać.
- Czekają nas dziwne czasy, Hult’kain
– zauważył po chwili ze zwykłym dla siebie rozbawieniem egzekutor. – Bogowie przemawiają
do nas, ratują wygnańców i zabierają nam przykładnych yautja. Nasz świat przewraca
się do góry nogami.
- Do czego zmierzasz? – zapytałem.
- Sam nie wiem – wyznał. – Sam już
nie wiem, co to wszystko może znaczyć dla nas, przyjacielu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz