- Hult’kain?
Mój ojciec uniósł swoją dłoń, a
każdy z drużyny przybyłych Kiande, łącznie ze stojącym na czele liderem,
odpowiedział im podobnym gestem. Było ich nie więcej niż sześciu, ale
wiedziałem, że wszyscy pod dowództwem Har’kaina wyczyszczą zarówno gniazdo, jak
i całą planetę z problemu węży w zastraszająco krótkim czasie.
- Har’kain. – Ojciec skinął
głową. – Nie ruszyliście na gniazdo.
- Chcieliśmy, ale podeszły wam
pod statek – zauważył Har’kain. – Szkoda maszyny. Ściągnęliśmy zwiadowców,
możemy ruszać na gniazdo. Czy mają królową?
- Nie, magazyn miał same jaja
robotnic – odparł ojciec, po czym zerknął na mnie; w jego oczach zwykła mu niechęć
i surowość mieszały się z innymi, już zdecydowanie mniej znanymi mi uczuciami.
– Czemu nie jesteś jeszcze gotowy? Zbierz sprzęt i wydaj znajdzie jej zestaw.
Macie trzy minuty. Har’kain, weź jedną drużynę i ruszaj. Dołączymy do was.
Łowca skinął głową i zakrzyknął
coś, po czym zniknął z pomocą systemu maskowania wraz z dwoma innymi łowcami.
Ojciec podszedł do reszty, a ja zerknąłem na Sir’kę, skinąłem na nią palcem i
skierowałem się do statku.
- Jak źle poszło z ojcem? –
zapytałem spokojnym, przyciszonym tonem, wyciągając skrzynie ze sprzętem.
- Nie tak źle – wyznała cicho, jednocześnie
pocierając ręką swoje ramię. – Wiesz, że nie będę tego potrzebować? Stopię to,
jeśli zacznę używać ognia.
Parsknąłem tylko i podałem jej
kilka rzutek.
- Te się nie stopią –
zapewniłem. – Cóż, nie aż tak szybko.
Kobieta pociągnęła tylko nosem,
ale posłusznie wzięła rzutki i zapięła je na swoim karwaszu. To samo zrobiła z
resztą sprzętu, który jej podałem. Wydawała się wyjątkowo cicha i nieco
zagubiona – zakładałem, że ojciec, bym może po raz pierwszy w życiu, nie był
wobec niej tak łagodny, jak zawsze.
- Potrzebujesz czegoś jeszcze? –
zapytałem.
Pokręciła głową, zamknąłem zatem
skrzynię, wsunąłem ją na jej miejsce i wyszedłem pierwszy ze statku, a kobieta
cicho podążyła za mną. Ojciec już wyruszał z pozostałą częścią przybyłych
Kiande. Nie czekał na nas, zakładałem zatem, że pilnowanie Sir’ki spada na
mnie.
- Kim oni są? – zapytała mnie po
chwili marszu kobieta. – Nie wyglądają na zwykłych łowców.
- Nie są nimi – potwierdziłem. –
Har’kain jest moim wujem. Prowadzi nasze oddziały żołnierzy i czyścicieli. Ci
Kiande szkolą się nie tylko do polowań, ale też do walki. Właściwie to głównie
do walki.
Sir’ka zmarszczyła nieco brwi,
zapewne trawiąc wszystkie informacje, jakie jej przekazałem.
- Nie wiedziałam, że lord
Hult’kain ma brata – wyznała.
- Ma, młodszego – odparłem. –
Miał też starszego, ale… hm… lord Tar’kain wyzwał na pojedynek twojego ojca.
- Pojedynek?
Skinąłem tylko głową.
- Wiesz… taki, na który
umawiacie się słodko z Thweim – parsknąłem śmiechem.
Sir’ka przechyliła nieco głowę
na bok.
- Czy to znaczy… - zaczęła
niepewnie.
- Twój ojciec wygrał –
odpowiedziałem. – Lord Tar’kain poległ. Ojciec kilka dni później przejął klan.
Był najstarszy z głównej gałęzi klanu, więc wybór był dla wszystkich oczywisty.
Kobietka nie odezwała się, a ja
też nie czułem potrzeby, by dalej prowadzić rozmowę, zwłaszcza że zbliżaliśmy
się do kolonii i kroki podążającej przed nami grupy stały się cichsze i
ostrożniejsze. Ojciec wskazał pozostałym żołnierzom budynki, a sam stanął na
wzgórzu, z którego wcześniej obserwowaliśmy razem kolonię. Gdy podeszliśmy do
niego, zerknął na nas niezadowolonym spojrzeniem.
- Nie powinniśmy iść z nimi,
lordzie Hult’kain? – zapytała Sir’ka.
Z gardła ojca od razu rozległ
się nieprzyjemny charkot, a Sir’ka skuliła się nieco, stając bliżej mnie.
- Zostaniemy tutaj – zarządził
ojciec. – Jeśli to ci się nie podoba, możemy od razu wrócić do statku i na
Prime.
Sir’ka momentalnie pokręciła
głową, a ojciec sapnął tylko niezadowolony i zwrócił swój wzrok z powrotem na
budynki ludzkiej kolonii. W korytarzu, który prowadził prosto do cieplarni,
zauważyłem rozbłyski plazmy – żołnierze lorda Har’kaina już tam byli i
doskonale radzili sobie z wężami. Zakładałem, że wyczyszczenie tego miejsca z
jaszczurów nie zajmie im zbyt wiele czasu.
Byliśmy skupieni na tym, co
działo się w kolonii. To, co było za naszymi plecami, pozostało dla mnie
nieważne – szybko dowiedziałem się, jak szczeniacki i nierozsądny mógłby być to
błąd. Węże, które wydostały się z cieplarni i podchodziły pod nasz statek,
skradały się ku nam.
Pierwszy wyczuł je ojciec.
Odwrócił się, ryknął i przyjął na siebie atak jednego z jaszczurów. Wąż syczał
w czasie skoku, a siła uderzenia była na tyle duża, że powaliła ojca na plecy.
Odwróciłem się natychmiast i
szybko przeskanowałem teren. Węży było jeszcze trzy, a każdy gotował się do
skoku. Zauważyłem, że Sir’ka niemal zerwała się, by pomóc ojcu, ale zatrzymałem
ją przy sobie, łapiąc ją za ramię.
- Da sobie radę – zapewniłem. –
Ogień, już.
Kobieta skinęła tylko głową, a w
jej rękach pojawił się rozmigotany, radosny, czerwono-pomarańczowy płomień.
Szybko ta niewielka iskra powiększyła się i ogarnęła ją całą, otaczając również
i moją dłoń. Zerknąłem na ten ogień – płomienie przesuwały się po moich
palcach, ale nie czułem, by parzyły mi skórę. Były ciepłe, przyjemnie ciepłe,
czułe, jak dotyk Sir’ki. Gdy cofnąłem dłoń, płomienie przez chwilę tęsknie
podążyły za mną, ale posłuszne woli kobiety, trzymały się przy Sir’ce.
Kobieta ewidentnie nie zauważyła
tego – wpatrywała się w trzy jaszczury, które nagle straciły swój rezon i z
sykiem zaczęły wycofywać się w bok. Ryk ojca powtórzył się, a przed trzema
wężami wylądował ich martwy towarzysz. Skręcony kark sprawiał, że długi,
lśniący łeb dziwacznie zwisał na bok.
Węże zasyczały ze złością.
Chciały walczyć, ale widok ognia ewidentnie studził ich zapał. Ojciec wyciągnął
zza pleców swoją włócznię, rozłożył ją i stanął bliżej nas. Na masce widniał
ślady pazurów jaszczura, a z trzech rozcięć na ramieniu leniwie wypływała krew.
- Mniej ognia – polecił. – Niech
podejdą.
Ogień przygasł, ale węże nie
ruszyły się ani na milimetr. W końcu Sir’ka wygasiła wszystkie płomienie.
Jaszczury syczały, darły pazurami ziemię i machały swoimi długimi ogonami, ale
nie zaatakowały.
Ojciec zerknął na nie szybko, a
potem spojrzał na Sir’kę. Ja też właściwie to zauważyłem. Była nas tu tylko
trójka i z nas wszystkich to ojciec stanowił największe zagrożenie dla węży –
dlatego jaszczury zaatakowały go jako pierwszego. Teraz jednak ani jedno ze
zwierząt nie patrzyło, ani na ojca, ani na mnie. Każdy z węży patrzył na
Sir’kę, a ich ruchy wskazywały, że ewidentnie się jej boją.
Czy chodziło o ogień? Jeśli tak,
zwierzęta powinny nabrać pewności siebie, gdy tylko kobieta wygasiła swoje
płomienie. Nie zrobiły tego jednak – patrzyły na nią i nie atakowały,
niezależnie, czy miała przy sobie swój ogień, czy nie.
Gdy ojciec zrobił ku nim krok,
węże zasyczały, ale nie wycofały się. Nie bały się go, chociaż oceniały go jako
silnego przeciwnika, na którego należy uważać. Ojciec wskazał mi dwoma palcami
przestrzeń za mną, zacząłem zatem okrążać węże, mimo że wydawało mi się
wyjątkowo głupim to, by Sir’ka pozostała sama pośrodku nas.
Jaszczury od razu zauważyły ten
ruch. Ten po prawej i ten po lewej zwróciły ku nam odpowiednio swoje łby,
sycząc cicho. Środkowy jednak wciąż pilnował Sir’ki, mimo że kobieta stała
cicha i nieruchoma.
- Podejdź do nich, znajdo –
polecił ojciec.
Sir’ka zerknęła krótko na niego,
ale posłusznie zrobiła kilka kroków ku zwierzętom. Jaszczury momentalnie
straciły zainteresowanie nami, na powrót skupiając się na Sir’ce. Zaczęły się
też wycofywać. Coś mówiło mi, że są przerażone, chociaż przecież wiedziałem, że
węże nigdy strachu nie czuły.
- Stój – polecił ojciec.
Sir’ka zatrzymała się, zerkając
to ku ojcu, to ku jaszczurom. Czuła się niepewnie i wcale się jej nie dziwiłem.
Z drzew nad nami opadło na
jaszczury trzech łowców – każdy z nich miał w rękach włócznię, broń bez
najmniejszego problemu przebiła czaszki zwierząt. Łowcy podnieśli się i
wyciągnęli broń z ciał pokonanych.
- Te były ostatnie –
poinformował nas Har’kain, obrzucając zaciekawionym spojrzeniem Sir’kę.
- Zostaw tu jedną drużynę,
dopilnuj, żeby wszystko zniknęło – polecił ojciec. – Co z ludźmi?
- Została ich garstka – odparł
Har’kain. – Ich też się pozbyć?
- Nie, nie ma takiej potrzeby –
odparł ojciec. – Halt’ah, Sir’ka, do statku. Jeśli nie będzie was tam, gdy
wrócę, przysięgam, że wygnanie z klanów będzie waszym najmniejszym problemem.
Skinąłem tylko głową i razem z
Sir’ką opuściliśmy wzgórze, kierując się cicho do statku.
~ * ~
- Więc tak wygląda to kłopotliwe
szczenię Guan, o której mówią w dokach? – Har’kain parsknął śmiechem,
poprawiając zapięcia na karwaszu. – Myślałem, że będzie większa. Rozważniejsza.
Słabsza.
- Nawet mi nie mów o tym, proszę
– westchnął Hult’kain, ścierając krew z własnego ramienia.
- Jest Guan – mruknął niechętnie
żołnierz, wpatrując się w oddalające się sylwetki Hult’aha i Sir’ki. – Ojciec
oderwałby ci łeb i rozwlókł twoje wnętrzności po równinach, gdyby to widział.
- Dobrze zatem, że tego nie
widzi – odparł ponuro Hult’kain.
Har’kain parsknął niechętnym tonem.
Jego spojrzenie szybko przemknęło po okolicy, ale każdy z jego podkomendnych był
zajęty swoją pracą. Żołnierze Kiande krzątali się wokoło, rozlewając
niebieskawy płyn na zebrane w stos ciała jaszczurów. Krew wypływała z ran
zwierząt, wypalając dziury w ziemi, a niebieska maź szybko zamieniała wszystko
w proch, który rozwiewał się na wietrze.
Har’kain prychnął, po czym
zwrócił się ku Hult’kainowi.
- It’chi zabił naszego brata, a
ty trzymasz jego szczenię u siebie.
- Negujesz moje decyzje, Har? –
warknął ponuro Hult’kain, strzepując z palców własną krew. – Tar’kain był sam
sobie winien. Wyzywać It’chiego? Głupota. Guan był spokojny i rozważny, ale nie
słaby.
Har’kain warknął niechętnie, kręcąc
głową.
- To była honorowa walka.
- To była szczeniacka bójka, którą
Tar zamienił w wyzwanie do It’chiego – zaprzeczył Hult’kain, przecinając
powietrze dłonią. – Którego, notabene, nawet tam na początku nie było. Tar
zachował się jak głupiec i jak głupiec zginął.
- Mówisz o naszym bracie, Hult!
- Mówię o martwym yautja. Nie
mam zamiaru żyć przeszłością, która mnie nie dotyczy. Tobie też radzę zrobić to
samo.
Har’kain zamruczał z
niezadowoleniem, ale nie sprzeciwił się bratu po raz kolejny. W końcu sapnął i
skierował się do własnego statku.
- Jeśli jeszcze raz mnie
zanegujesz moją decyzję, Har – głos Hult’kaina ciągnął się za nim ponuro. –
wyrzucę cię z klanu.
Har’kain nie odpowiedział, na
moment zatrzymał się jednak. Po krótkiej chwili milczenia ruszył jednak dalej, do
drużyn, które zajmowały się czyszczeniem okolicy z resztek obcych.
~ * ~
Ojciec po powrocie na statek
zastał nas na mostku. Obrzucił zarówno mnie, jak i Sir’kę ponurym spojrzeniem i
usiadł w fotelu głównego pilota bez jednego słowa. Wskazałem Sir’ce jej poprzednie
miejsce, a sam usiadłem w fotelu pomocniczym.
Nie, żeby ojciec potrzebował jakiejkolwiek
pomocy z lataniem – jako przywódca Kiande i elitarny łowca znał się na lataniu jak
mało kto. Za jego rozkazem maszyna zgrabnie podniosła się z ziemi i równie płynnie
wydarła się atmosferze.
W przestrzeni nie lecieliśmy zbyt
długo – już po chwili ojciec otworzył szczelinę, przez którą przedarł się zarówno
nasz statek, jak i statek wuja Har’kaina.
Nie trwało to długo, gdy wylądowaliśmy
z powrotem na Prime. Ojciec odstawił statek do doków, a gdy wychodziliśmy, przywitał
się z Ta’allem. Słyszałem, jak kazał staremu łowcy sprawdzić statek i naprawić wszystkie
uszkodzenia, jakie mogły zrobić jaszczury na osłonach.
- Co tu jeszcze robicie? – westchnął,
patrząc na mnie i Sir’kę. – Odprowadź znajdę do domu i wracaj ćwiczyć do braci,
Hult’ah.
Skinąłem tylko głową i zerknąłem
na Sir’kę. Kobieta ewidentnie chciała jeszcze zostać, ale ojciec odwrócił się i
skierował w głąb hal.
- Chodź, paskudo – poleciłem. – Lepiej
nie irytować ojca nadmiernie.
Kobieta skinęła głową i po chwili
byliśmy daleko od hal.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz