2. inna droga


Tay wysłał swoich uczniów na ścieżkę. Odkąd kilka dni temu przyłapał ich na niefortunnym wyścigu, ścieżka i biegi były głównymi ćwiczeniami, jakie serwował swoim uczniom. Trening trwał też niemalże cały dzień – trójka stawiała się na Skałach przed wschodem pierwszego słońca i wracała do domów, gdy zachodziło ostatnie ze słońc.

Veya polował już od dawna, od dawna też trenował młodych yautja. Spod jego ręki wyszli wielcy łowcy, ale Tay tak naprawdę z nikogo jeszcze nie był wyjątkowo dumny. Czasami miał nadzieję, że zdarzy się ktoś, przez kogo jego droga trenera się zakończy. Chciał tego i jednocześnie się tego obawiał.

Gdy z puszczy po prawej dotarł do niego słodki, niezbyt często spotykany przez niego zapach, delikatnie zwrócił tam swoją głowę. Ruch jego ciała był minimalny, ale pozwolił mu skupić się na tym punkcie bardziej. Tay odetchnął mocno i trwał chwilę w bezruchu, aż w końcu całkiem odwrócił się do krzewów.

- Możesz wyjść – zaproponował spokojnym, cichym tonem, dodatkowo wyciągając zachęcająco dłoń.

Spomiędzy liści wyszła cicho Sir’ka. Zerknęła niepewnie na łowcę, a zaraz potem rozejrzała się wokoło. To, że jeden ze starszych yautja stał przed nią, ewidentnie jej nie wystarczyło – szukała kogoś jeszcze, szukała większych, przynajmniej w jej mniemaniu, wyzwań.

- Znów przyszłaś się z nimi ścigać? – zapytał rozbawiony Tay.

- Nie – odpowiedziała pewnie, zwracając całkowicie swoje spojrzenie na trenera. – Lord Ui’stbi wysłał mnie po zioła.

Tay zerknął krótko na plecak, który przewieszał się przez ramię kobiety. Wystawały z niego pędy i kolorowe kwiaty. Nie to jednak najbardziej zainteresowało Taya – Veya zastawiał się, dlaczego to nie szelest liści ostrzegł go o kobiecie, tylko nikły zapach jej ludzkiego ciała. Sir’ka była wyjątkowo cicha, za cicha jak na człowieka lub nawet na yautja.

- Teraz rozumiem, czemu Thwei tak bardzo naciska na polowanie i walkę z pumami – zauważył radosnym tonem Tay. – Jesteś cicha, za cicha. Zbyt zwinna. Twój ojciec dobrze cię wyszkolił.

Sir’ka zrobiła nieco niezadowoloną minę, jakby wspominanie o jej umiejętnościach bardzo się jej nie podobało.

- Obiecał ci pojedynek, czyż nie? – zapytał po chwili Veya, prostując się. – Thwei.

- Tak, lordzie Tay – odpowiedziała mu.

- Bądź zatem pewna, ludzkie szczenię, że przygotuję go na to – zapewnił Tay. – Nie marnuj czasu i lepiej naucz się, jak walczyć z turami w całej ich sile. Z tym Kiande nie pójdzie ci bowiem łatwiej.

Tay mógł się spodziewać, że jego słowa przestraszą dziewczynę, zezłoszczą ją lub zniechęcą. Nie spodziewał się jednak, że kobieta zaśmieje się, skinie głową i zniknie między drzewami niczym dym. Veya parsknął tylko krótkim śmiechem i założył ręce na pierś.

- Odważna i głupia istotka – zauważył.

 

~ * ~

 

Tay jeszcze długo nie pozwolił nam polować poza Prime. Ćwiczenia były męczące i z każdym dniem irytowały mnie i moich towarzyszy coraz mocniej. Gdy niemal sięgnęliśmy poziomu otwartego buntu, Veya radośnie ogłosił nam, że wylatujemy.

Pierwsze polowanie odbyło się na Syntrze. Planeta była mi dobrze znana, wraz z ojcem i braćmi polowaliśmy tu już kilka razy, zarówno na pełzacze, jak i na ważki. Tay ewidentnie nie był z tego faktu do końca zadowolony – chciał rzucić nas na głęboką wodę, pokazać, że wciąż nie umiemy za wiele, ale okazało się, że dzięki tym moim kilku polowaniom na Syntrze, mojemu doświadczeniu zdobytemu w klanie i codziennym biegom, które nam serwował, poradziliśmy sobie lepiej niż doskonale.

Ognisko paliło się wysoko i dawało dużo ciepła i dużo światła. Inkiadhh i H’dlak spali na granicy światła, pod jednym z drzew. Obaj leżeli na swoich płaszczach, na wpół siedząc, na wpół leżąc, opierając się o pień. Ja wybrałem miejsce tuż przy ogniu, gdzie żar robił się wyjątkowo nieznośny.

- Czasami zapominam, skąd jesteś – usłyszałem. – Powinienem wybrać Danakil.

Parsknąłem tylko śmiechem, unosząc głowę. Tay stanął bliżej mnie, ale widziałem po nim, że nawet te dwa, trzy kroki za mną jest dla niego za ciepło – ognisko było ogromne i temperatura była wysoka. Jako Kiande dobrze to znosiliśmy, wyznając płomiennego boga i harując się w ogniu – żar był dla nas przyjemny.

- Lodowe Pustkowia, czy Wrota Piekieł? – zapytałem. – Z równikowymi pięciorakami poradzilibyśmy sobie przecież bez problemu.

Tay prychnął tylko. Nie wydawał się zbyt zadowolony tym, że wiedziałem cokolwiek o Danakil.

- Hult’kain zabrał was na Thurn? – zapytał.

- Nie – odpowiedziałem.

- Być może wybierzemy się tam jutro – zarządził Veya.

Skinąłem tylko głową, po czym odsunąłem się nieco od ognia, przysiadając na jednej skrzyni ze sprzętem, który Veya kazał wyciągnąć nam ze statku. Tay usiadł na drugiej, wyciągając wygodnie nogi i zakładając ręce na pierś.

- Myślałem, że będziesz zadowolony, że sobie poradziliśmy, mistrzu – zauważyłem szczerze.

- Och, jestem zadowolony! – zaprzeczył od razu, unosząc pojednawczo dłoń. – Poradziliście sobie lepiej, niż ja na moim pierwszym polowaniu, a mnie lord Ze-Man’tui ćwiczył o wiele dłużej na ścieżce.

- Zatem?

Veya nie odpowiedział od razu, a ja nie chciałem naciskać. Jeśli mój mistrz nie chciał mi czegoś powiedzieć, widocznie ta wiedza mi się nie należała.

- Hult’kain dobrze cię przygotował – wyznał w końcu Tay. – Gdybyś tu nie był, Inkiadhh leżałby rozszarpany w pół po pięciu minutach walki, a H’dlak nie miałby ręki po dziesięciu. Poradziliście sobie, bo ty sobie poradziłeś, Thwei.

Nie odpowiedziałem, chociaż słowa mistrza jednocześnie połechtały moje ego, jak i zmroziły dziwnie moją duszę.

- Nie są gotowi – wyznał Tay. – Ty jesteś gotowy. Czy zatem cała drużyna jest gotowa, czy wciąż jesteś gotowy tylko ty?

Przechyliłem nieco głowę na bok. Nie rozumiałem do końca Taya, a jeszcze bardziej nie rozumiałem, dlaczego pyta mnie o rzeczy, na które on powinien znać odpowiedzi, na które na pewno znał odpowiedź.

- Czemu mnie o to pytasz? – wyrzuciłem w końcu z siebie swoje wątpliwości.

- Ruszyliście razem, równo. Biegliście obok siebie, aż nie natrafiliście na pełzacza – odpowiedział, po czym wyciągnął przed siebie zaciśniętą dłoń. – Wtedy wszystko się zmieniło. Inkiadhh się zawahał, H’dlak potrzebował mniej czasu, ale też się zatrzymał. Ty po prostu ruszyłeś.

Veya wyprostował jeden palec. Wpatrywałem się w niego jak zaklęty, chłonąc każde słowo, próbując zrozumieć, do czego ta lekcja ma prowadzić.

- Uderzyłeś pierwszy, mogłeś sam zdobyć to trofeum, nawet jeśli trwałoby to długo. Odwróciłeś się jednak i zauważyłeś ich, niepewnych. – Tay wyprostował drugi palec, a potem trzeci. – Zakrzyknąłeś na nich. Ruszyli, bo usłuchali twojego głosu. Byłem tam, ale nie byłem wam potrzebny. Ty byłeś potrzebny im.

Tay wyprostował czwarty palec i dokończył:

- Nie było jednego ostatniego ciosu. Zadbałeś o to – zamuczał niezadowolony. – Kazałeś im uderzyć i wszyscy uderzyliście jak jedno. Thwei, nie nadajesz się do tej drużyny. Powinieneś polować z innymi.

Tay opuścił dłoń i wyprostował się, zapewne czekając na moją odpowiedź. Nie wiedziałem jednak, co mógłbym odpowiedzieć.

Dzisiejsze polowanie było dla mnie przyjemne, naturalne, cieszyło mnie – aż do teraz, aż Tay nie wyciągnął  błędów Inkiadhha i H’dlaka, aż nie posądził mnie o niepotrzebną pomoc. Teraz mroziło to moje serce i duszę, świadomość, że mogłem osiągnąć więcej, ale jednocześnie, że moi przyjaciele zostawali w tyle mimo ciężkich ćwiczeń i oddania.

- Mogę znaleźć ci innych młodej krwi – zaproponował Veya. – Dołączyć do drużyny sprzed sezonu lub dwóch, jeśli chcesz. Na Paya, poradziłbyś sobie nawet ze starszymi.

- Nie – odpowiedziałem.

Tay zamruczał z niezadowoleniem. Moja odmowa, spokojna, cicha i prosta, ewidentnie mu się nie spodobała.

- Marnujesz swój potencjał, Thwei – zauważył.

- Jestem tu, ćwiczę i poluję – zaprzeczyłem. – Mogłem mieć lepszy start, niż oni, ale teraz jesteśmy na tej samej drodze. To, jak z niej wyjdziemy, zależy od nas, ale też od kogoś jeszcze, czyż nie?

Tay wyprostował się i zacisnął pięści.

- Stąpasz po cienkiej linii, Thwei – ostrzegł mnie. – Uważaj.

- Chciałeś odpowiedzi, mistrzu – zaprzeczyłem. – Otrzymałeś ją. Nie zostawię drużyny. Tak, jak ty nie zostawisz nas.

Veya prychnął tylko.

- Popełniasz błąd – zauważył, po czym machnął ku śpiącej dwójce. – Obudź ich. Zanim wylecimy, sprawdzicie teren i zbierzecie rzeczy. Opuszczamy Syntrę za godzinę.

Podniosłem się bez słowa i skierowałem do Inkiadhha i H’dlaka. Zarówno jednego, jak i drugiego szturchnąłem nogą w biodra, a gdy otworzyli oczy, wyjaśniłem zadania od mistrza. Był środek nocy, dopiero skończyliśmy polowanie i wiedziałem, że jedynie złość i irytacja rozmową sprawiły, że Tay zdecydował się na tak szybki wylot.

 

~ * ~

 

Pałacowe korytarze były ciche i puste. Większość yautja polowała, sezon w końcu niedawno się rozpoczął, na planecie nie zostało wielu samców. Pałacowa straż była okrojona, ale nie przeszkadzało to nikomu – a już zwłaszcza Sain’ji.

Yautjański król zacisnął mocniej rękę na włóczni i zatrzymał się na środku korytarza. Nic nie wskazywało, że coś jest nie tak, jednak yautja nagle oparł się mocniej o broń, przenosząc na nią ciężar swojego ciała. Włócznia była darem od Paya, nie ugięła się zatem pod tą siłą, mimo że Sain’ja oparł się o nią naprawdę mocno.

Yautja syknął niezadowolony, a potem zacharczał nieprzyjemnie. Szybko ten charkot przerodził się w nieprzyjemny kaszel. Łowca zasłonił szczęki dłonią, przełykając własny ból i nieprzyjemne pieczenie w gardle. Wszystko minęło tak szybko, jak się zaczęło, jednak, gdy tylko Sain’ja odsunął doń od twarzy, na skórze pozostały ślady ciemnej, zielonej, gęstej krwi.

 

~ * ~

 

Wyczyszczony i naprawiony statek mistrza Taya wylądował w dokach klanu Veya, a ja skierowałem się na piechotę do domu. Veya swoje klanowe domy mieli w samym sercu Miasta, gdzie było tłocznie, duszno i głośno. Po kilku polowaniach wraz mistrzem Tayem na odległych planetach zacząłem doceniać ciche i ulokowane poza murami budynki Dworu Kiande.

Ostatnie ze słońc właśnie chowało się za horyzontem, gdy wszedłem na teren Dworu. Warsztaty były mroczne i ciche, zastanawiałem się zatem, czy Hut’ah już wymknął się do Puszczy, czy po prostu tkwił w dokach. Gdy jednak wszedłem do domu, od razu poczułem zapach gotowanych owoców. Słodka woń musu była kusząca, zwłaszcza że byłem zmęczony, rozdrażniony i dziwnie niespokojny.

- Wróciłeś. – Hult’ah uniósł swoją dłoń na przywitanie.

Siedział w jednym z foteli w salonie, wraz ze swoim tabletem i masą notatek ojca. Ewidentnie szukał czegoś, a chociaż ojciec mógł mu odpowiedzieć na każde pytanie, którego odpowiedzi zawarte były w stosie dokumentów, obaj zapewne uznali, że zdobywanie wiedzy samemu jest może wolniejsze, ale o wiele bardziej satysfakcjonujące.

- Gdzie byliście? – zainteresował się Hult’ah. – Nie było cię sporo obrotów. Nie dawałeś znaku życia.

- Thurn – odpowiedziałem niechętnie.

Hult’ah skinął głową. Thurn nie był przyjazny, a magnetyt sprawiał, że wysyłanie i odbieranie wiadomości było utrudnione. Mój brat bez problemu zrozumiał to – ojciec uczył nas w końcu nie tylko walki i sztuki polowania, ale też wpajał nam pozornie podstawową wiedzę o wszechświecie, o której wielu yautja tak naprawdę nie miało pojęcia.

- Ojciec? – zapytałem krótko, wciąż drażniony przez słodki zapach owoców.

- Doki? – podsunął niepewnie Hult’ah. – Albo rada. Właściwie nie mam pojęcia. Jeśli jesteś głodny, w kuchni jest kłacz. Thei przywiózł też owoce i kolach z targowiska.

Przez chwilę trwałem w bezruchu, ale w końcu wydusiłem z siebie.

- Mus?

Hult’ah wzruszył ramionami, ale nie odezwał się, przez co wiedziałem już, kto robił mus. Moja irytacja jeszcze się zwiększyła, ale słodki zapach owoców był naprawdę kuszący. Bez słowa minąłem Hult’aha i skierowałem się do kuchni.

Duży, kamienny stół stał na samym środku pomieszczenia. Pod ścianami stały regały – na jednym wisiały porcje mięsa, a na kolejnych w koszach ułożone były owoce, przyprawy i płaskie kolachy.

W rogu stało otoczone kamieniami palenisko, nad którym wisiał kocioł z gorącą wodą. Stalowa płyta rozgrzana była przez palący się pod nią ogień, tam też stał gar z musem. Zapach słodkich owoców w kuchni był jeszcze silniejszy.

Odetchnąłem tylko i ruszyłem do paleniska, po drodze zgarniając z jednej z szafek kamienną miskę. Mus był gorący, słodki i przypominał o czasach, które wydawały mi się proste i radosne. Skończyłem go i skierowałem się do swojego pokoju, na piętro.

Chciałem odpocząć, chociaż czułem, że odpoczynek możliwe, że już nigdy nie będzie tak naprawdę mi przeznaczony.

 

 Następny rozdział >>> "2. koniec polowań" >>>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz