6. drużyna Theiego

 


Vay wyszedł przed budynek, zarzucając jednocześnie na ramiona krótki płaszcz. Nim jednak zapiął karwasz, zauważył stojącą w bramie trójkę młodych yautja. Czekali, a na jego widok podnieśli się i stanęli równo. Vay zamruczał zniechęcony. Odmówił im raz i myślał, że to wystarczy – trójka była jednak ewidentnie bardziej niż uparta.

- Dlaczego tu stoicie? – zapytał niezadowolony. – Powinniście szukać swojego mistrza, ćwiczyć.

- Chcemy ćwiczyć – odparł Toyan.

- Nasz mistrz nie wydał nam jednak tego polecenia – dodał Thei.

- Czy mamy iść ćwiczyć? – dokończył Gu'the.

Vay prychnął tylko. Słowa trójki były bezczelne, ale dziwnie spodobały się Veyi. Łowca doceniał upór młodzieńców.

- Odmówiłem wam raz, odmawiam też teraz – mruknął mimo tego. – Nie lubię się powtarzać, zdecydowanie nie lubię robić czegoś trzykrotnie. Nie będę was szkolił.

Veya minął trójkę i zirytowany gdzieś do głębi skierował się na targ. Nie odwrócił się, by zerknąć za siebie – być może, gdyby to zrobił, czułby się jeszcze bardziej zirytowany i być może tak samo zawiedziony.

 

~ * ~

 

Żywia zakaszlała. Jej klatkę piersiową szybko rozdarł ból, ale kobieta była do niego przyzwyczajona – mimo że ją paraliżował, nie skrzywiła się. Zamknęła oczy i oparła się mocniej o biurko, wstrzymując oddech. Ból przez krótką chwilę palił ją gdzieś w środku, a gdy zelżał nieco, kobieta odważyła się zacząć oddychać.

Im ciężej i dłużej pracowała, tym bliżej celu była, ale tym mocniej jej choroba dawała o sobie znać. Mogła odpoczywać, w otoczeniu lekarzy i pielęgniarek, w białej szpitalnej sali w bezsilności poddając się losowi, który przygotował dla niej ten ból i chorobę – ale wolała walczyć. Na swój sposób była uparta i doskonale o tym wiedziała.

Śmierć ich jedynego obiektu mocno skomplikowała sprawy i spowolniła ich badania. Obcy w pewnym momencie po prostu przestał oddychać i mimo podjętej reanimacji, nie ocknął się. Sekcja wykazała mniej, niż Żywia by chciała, a bez dostępu do świeżych próbek, a zwłaszcza krwi, jej badania momentami okazywały się bezowocne i bezsensowne.

Potrzebowali nowego obiektu, silnego, zdrowego i młodego, który zniósłby długotrwałe branie ogromnych dawek ogłuszaczy. Żywia wiedziała, że żołnierze z kompleksu przeszukują świat i zastawiają pułapki, wiedziała też jednak, że złapanie żywego okazu było wyjątkowo trudne. Liczyła jednak na cokolwiek – w końcu tak naprawdę od tych badań mogło zależeć jej życie.

 

~ * ~

 

Gdy Vay wrócił z targu, trójka upartych młodzików wciąż stała przy bramie. Byli ubrani dokładnie w to samo, w czym witali go poprzednie dwa razy, wydawali się też zmęczeni, ale nie zniechęceni. Gdy Kiande zdołał zauważyć Veyę, od razu poinformował o tym resztę i cała trójka podniosła się.

- Co wy tu jeszcze robicie? – warknął Vay.

- Powiedziałeś, że trzeci raz nie powtórzysz tego samego, lordzie Vay – zauważył Thei.

- Zatem nie odmówisz nam – poparł do Toyan.

- Możemy iść do kogoś innego. Nie chcemy iść – dodał na koniec Gu'the. – Weź nas na uczniów.

Vay zamruczał z niezadowoleniem. Ta trójka! Byli bezczelni, uparci i… w tym wszystkim spodobali się Veyi. Trener zerknął na upartych młodzików i obrzucił ich niezadowolonym spojrzeniem, nie chcąc przyznawać, jak mocno ujęła go ich cierpliwość i oddanie.

Czekali w milczeniu. Nie błagali więcej, nie kłócili się, oczekiwali na jego słowa. Nie zgadzali się na jego odmowę. Veya był ciekawy, czy byli gotowi czekać znowu, ale widział w ich oczach, że tak – czekaliby jeszcze dłużej.

- Przyjdźcie jutro – polecił im niezadowolonym głosem. – O wschodzie pierwszego słońca do trzeciego doku w naszych hangarach. I na Paya, przestańcie mnie już męczyć.

Trójka skinęła głową, a w ich oczach pojawiła się dzika radość. Vay parsknął tylko w duchu. Wiedział, że niedługo ta radość zniknie i jego sposób treningu miał z tym wiele wspólnego.

 

~ * ~

 

Ziemia była pełna ludzi, ale nie byli oni wszędzie – mimo tego, że było ich tak wielu, wciąż byliśmy w stanie znaleźć takie miejsca, gdzie mogliśmy spokojnie lądować i polować. W przypadku mniej lub bardziej inteligentnych ras prowadziliśmy też stałe zwiady, które dostarczały nam informacji – szukaliśmy nowych celów, nowych wyzwań, zatem obserwacja była niezbędna.

Gdy Eve wylądowała gładko w środku gęstego lasu, wiedziałem, że ani jeden człowiek nie wiedział, że się tu znalazłem. Statek nie był najnowszy, ale był wyposażony odpowiednio do lotu na Ziemię – miał tarcze, zagłuszacze i technologię, która umożliwiała mu optyczne maskowanie. Ludzie nie mieli prawa nas zobaczyć jeszcze przez wiele długich zim, mimo że zaczęli powoli wylatywać poza swoją małą, błękitną planetę.

Mimo że moje serce dziwnie wołało za nieznanym, metodycznie zabezpieczyłem statek, wybrałem sprzęt i dopiero wtedy ruszyłem na zwiad. Byłem niecierpliwy i byłem czymś podniecony, ale mimo to nie byłem głupi.

A przynajmniej wtedy tak właśnie myślałem…

 

~ * ~

 

O ile Thwei nie czuł się jak głupiec, o tyle jego młodszy, ale nie najmłodszy brat czuł się jak totalny idiota. Samotna wycieczka do Puszczy nie poszła zbyt dobrze. Wciśnięty w grube korzenie ogromnych drzew Thei wpatrywał się w balansującą przed nim głowę sykacza.

Wąż znajdował się nieco dalej, gotowy do kolejnego ataku. Pierwszy cios z zaskoczenia zwalił młodego łowcę z nóg, a kły gada rozszarpały ramię Kiande. Thei uskoczył, zdołał ukryć się między korzeniami, gdzie dostęp był sykaczowi utrudniony. Gad nie chciał jednak rezygnować ze zdobyczy tak łatwo – jego łeb uderzał raz po raz w twarde konary, a zęby kruszyły drewno jak suchą trzcinę.

Thei wyjął włócznię i rozłożył pazury. Wiedział, że musi poradzić sobie sam, bo nawet jeśli wysłałby wiadomość do domu, nikt nie zdążyłby do niego dotrzeć – był zbyt daleko od Dworu, zbyt głęboko w Puszczy. Czując tępy ból w prawej ręce, mocniej zacisnął palce na broni.

Sykacz nagle obrócił się w bok, ale Thei nie zdołał zauważyć, co właściwie zwróciło uwagę gada. Było jednak ewidentnie szybkie i zwinne, bo zwaliło się na zwierzę i odciągnęło wijące się, zielone cielsko na bok.

Thei przez chwilę pozostał w bezruchu, ale gdy tuż przed jego kryjówką pojawił się ktoś jeszcze, młody łowca najpierw spiął się mocno, a zaraz potem rozluźnił z niechętnym pomrukiem.

Hult’ah podał rękę swojemu bratu, a Thei przyjął ją, obrzucając brata dziwnie przeciągłym spojrzeniem. Łowca podniósł się i zerknął na swoje poszarpane ramię, zaraz jednak przenosząc spojrzenie na drgające w oddali gałęzie z lekko dymiącymi, poskręcanymi od wysokiej temperatury liśćmi. Mógł nie być do końca pewny, kto rzucił się na sykacza, ale stan liści i obecność Hult'aha wiele mu mówiły.

- Co tu robisz? – zapytał. – Co ona tu robi? Z tobą?

Hult’ah nie odpowiedział, a jego milczenie sprawiło, że Thei warknął ze złością.

- Hult’ah, jeśli ojciec się dowie…

- Naprawdę myślisz, że ojciec nie wiedziałby o czymś takim? – mruknął niezadowolony Hult’ah. – Nasz ojciec?

Thei fuknął tylko przez nos. Bolało go ramię, a wynik jego wycieczki do Puszczy mocno go zirytował.

- Powinniśmy wejść wyżej na skały, Thei – zaproponował Hult’ah, kierując się ku porośniętym przez pnącza głazom. – Dasz radę?

- Żartujesz? Pchła jest…

- Da sobie radę – przerwał mu Hult’ah. – Uwierz mi, nie potrzebuje ani mnie, ani ciebie. Chodź.

Hult’ah złapał pierwsze pnącza i z ich pomocą wdrapał się na wyższą skałę. Thei zerknął za siebie, ale gałęzie, w których zniknął sykacz i Sir’ka uspokoiły się już. Zdołał jednak zauważyć nieco dalej drugiego gada, zdecydowanie mniejszego niż ten, który zaatakował go przed chwilą. Thei zamruczał niechętnie i ruszył za bratem, a po chwili dwójka znalazła się na suchej ścieżce. Dżungla tutaj była mniej zagęszczona – węże zostały niżej, w wąwozie.

- Nie wygląda to za dobrze – mruknął Hult’ah, pokazując na ramię Theiego. – Masz swój pakiet?

- Wyszedłem tylko na noc – wyznał.

- Trochę za daleko – parsknął Hult’ah. – Gdzieś tu powinien być strumień. Lepiej to umyć.

Thei skinął głową i skierował się przez dżunglę, a jego młodszy brat podążył za nim. Dwójka po chwili znalazła się nad małym, szemrzącym potokiem. Rzeczka otoczona była krzewami, a nad wodą zwieszały się grube konary drzew. Thei przysiadł ciężko na omszałym brzegu, a Hult’ah pochylił się nad strumieniem.

- Nie wrócisz po nią? – zapytał Thei, zerkając na swoje ramię.

- Znajdzie nas – zapewnił Hult’ah, rękoma nabierając nieco wody. – Pobawi się i przyjdzie.

- Pobawi? – zdziwił się Thei.

Hult’ah wzruszył ramionami i napił się wody. Thei zmarszczył brwi, niezadowolony teraz również z powodu tego, jak zachowywał się jego brat.

Rana na jego ramieniu nie wyglądała zbyt dobrze. Cięcia po zębach sykacza były równe, ale dość głębokie, krwawiły też mocno. Noeonowozielona krew ściekała z ramienia przez łokieć i przedramię Theiego, brudząc też jego palce. Thei pochylił się nad strumieniem i umył dłoń, ale wiedział, że bez wizyty żerczyń się nie obejdzie.

- Sama woda nie wystarczy. – Z gałęzi ponad potokiem zeskoczyła Sir’ka.

- Nie wziął pakietu – uprzedził słowa brata Hult’ah. – Zajmiesz się nim?

Thei prychnął tylko, krzywiąc się mocno, ale Sir’ka nie skomentowała tego w żaden sposób. Gdy Hult’ah sięgnął za swoje plecy i wyjął mały pakiet medyczny, bez słowa wzięła go i rozłożyła na skale przy Theim.

- To trochę mało… - mruknęła, oglądając zawartość.

- Dasz sobie radę. – Hult’ah oparł się o jedno z drzew i założył ręce na pierś.

- Jakbyś zrezygnował z maści na oparzenia, zmieściłoby się więcej rzeczy – prychnęła.

- No ciekawe, czemu to tam jest – parsknął śmiechem Hult’ah. – Zupełnie, jakby codziennie ciskano we mnie ogniem.

Sir’ka rzuciła mu ponure spojrzenie i przysiadła tuż przy Theim. Łowca nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale wiedział, że poproszenie ojca o wezwanie żerczyń byłoby jeszcze gorszym pomysłem. Gdy Sir’ka dotknęła jego ramienia, targnął się nieznacznie i mimowolnie zacisnął pięść.

Kobieta spojrzała na niego krótko, po czym zajęła się zszywaniem rany. Igła tańczyła w jej dłoni, a cienka żyłka połyskiwała w świetle księżyca.

- Znajdź mi orze łyko – poleciła, patrząc na Hult’aha.

- Orze łyko? – zapytał.

- Białe drzewa z czarnymi plamami – westchnęła. – Zedrzyj korę i wybierz łyko ze środka.

Hult’ah przewrócił tylko oczyma i skierował się do Puszczy, zostawiając brata i Sir’kę samych. Thei przez chwilę podążał za nim wzrokiem, ale dość szybko przeniósł swoje spojrzenie na kobietę. Był jednocześnie niepewny i zirytowany. Jego zaciśnięta pięść drżała, a oddech wydawał się niespokojny.

Nigdy wcześniej Sir'ka nie była przy nim tak łagodna, cicha i skupiona. Od tej strony widział ją po raz pierwszy w życiu.

- W porządku? – zapytała, ucinając żyłkę. – Dasz radę ruszać się normalnie?

Thei poruszył barkiem w górę i w dół, kilka razy wyprostował i zgiął rękę w łokciu, następnie sprawdził możliwości szwów, ruszając kończyną na boki, w górę i w dół. Nieważne, jak ustawił przedramię, szwy uginały się lekko, dopasowując się do jego ruchu. Wydawały się luźniejsze niż te, które zakładały żerczynie, ale trzymały mięśnie idealnie, jednocześnie nie krępując ruchów. Szwy żerczyń przez kilka pierwszych godzin nieznośnie wbijały się w skórę i mięśnie – opatrywanie Sir'ki było w tej kwestii o wiele przyjemniejsze. Trwało też dłużej. Thei był ciekawy, gdzie nauczyła się w taki sposób zszywać rany.

- Tak, w porządku – odpowiedział.

Sir'ka skinęła głową, umyła ręce w strumieniu i przetarła wodą ramię Theiego, ścierając krew, która wypłynęła z rany w czasie szycia. Thei nie przerwał jej tego, chociaż nie czuł się też z tym najlepiej. Liczył na to, że Hult'ah wróci szybko.

Na jego szczęści, najmłodszy z braci Kiande pojawił się kilkanaście sekund później. W rękach niósł zawiniątko zrobione z szerokich, grubych liści. W środku widać było biało-szarą miazgę drzewną. Lepka maź pachniała dziwnie.

- To? – zapytał Hult'ah.

- Tak – odpowiedziała Sir'ka, zagarniając z liści nieco miąższu. – Nie będzie aż tyle potrzebne, ale weźcie resztę ze sobą, za kilka godzin trzeba zmienić opatrunek. Wrzućcie to tylko do wody wcześniej, musi być mokre.

Hult'ah skinął głową i zawinął pozostałe łyko w liście, tworząc ciasny pakunek. Sir''ka roztarła miąższ na szwach i obwinęła ramię Theiego czystym kawałkiem materiału.

- Ściągniesz to, jak będziecie w domu, umyjesz i nałożysz nowe łyko – poleciła, patrząc na Theiego. – Jeśli będziesz wychodził przez kolejny tydzień, zakładaj opatrunek, w domu pozwól temu oddychać. Jeśli zacznie boleć, jątrzyć się lub cokolwiek będzie nie tak, idź do żerczyń.

- Żerczyń? – parsknął Hult'ah. – Bez sensu, jesteś u nas codziennie.

Sir'ka rzuciła mu tylko przeciągłe, niezadowolone spojrzenie, na co Kiande rozłożył jedynie ręce na boki.

- Dzisiaj podarujcie sobie dalsze polowanie – zaproponowała, oddając Hult'ahowi jego pakiet medyczny.

- Wracasz? – zainteresował się.

Kobieta skinęła głową i po chwili zniknęła między drzewami. Hult'ah zapiął pakiet medyczny i zerknął na brata.

- Wracamy do domu?

Thei nie odpowiedział od razu. Poruszył ramieniem – szwy nie ciągnęły nieprzyjemnie, ale rozcięcie bolało. Młody łowca już dawno stracił ochotę na polowanie.

- Tak – odpowiedział.

Dwór Kiande był dość daleko, a noc powoli się kończyła. Thei przetarł oczy ze zmęczenia i pomyślał, że dzisiaj chętnie przespałby się dłużej – takiej możliwości jednak nie było, nie w ich domu, nie pod opieką ich ojca.

Jakby tego było mało, ciążyło mu wszystko to, co stało się dziś w Puszczy – zaczynając od nieprzyjemnego spotkania z sykaczem, przez ratunek z rąk Sir’ki, aż po jej czułe opatrywanie. Łowca zamruczał niechętnie, przypominając sobie dotyk kobiety – był ciepły i nie miał w sobie nic ze zwykłej jej złości i buty.

- Co cię dręczy? – zapytał Hult’ah.

Thei zerknął krótko na niego. Milczał przez chwilę, aż w końcu mruknął:

- Ten sykacz… wycofał się, gdy tylko się pojawiliście. Gdy ona się pojawiła.

Hult’ah odetchnął tylko.

- Wiem – odparł. – Im coś jest większe, tym szybciej przed nią ucieka.

- Przed nią? – zdziwił się Thei.

- Widziałem węże, które się jej bały, Thei – mruknął cicho Hult’ah.

- Twarde mięso nie czuje strachu – odparł Thei.

- Przed nią czuje – zaprzeczył młodszy łowca.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz