Pierwsze polowanie przyniosło mi
dwa trofea. Białe czaszki lśniły jeszcze od kwasów i środków czyszczących. Patrzyłem
na nie z dziwną obojętnością. Ani jeden z tych ludzi nie walczył tak, jak
Sir'ka, ani jeden nie stanowił większego zagrożenia, ani jeden nawet mnie nie
zranił.
Przez chwilę zastanawiałem się
nawet, czy nie wyrzucić tak łatwo zdobytych trofeów – nie wydawały mi się
wystarczająco godne. Z drugiej strony, były jednak pierwszymi, które zdobyłem
samotnie. Odstawiłem je na bok, ale zostawiłem na statku.
Czyszczenie czaszek zajęło mi
całe popołudnie. Rankiem po polowaniu odpocząłem, a teraz chętnie wybrałbym się
na kolejne polowanie. Wybrałem sprzęt, uzbroiłem się, założyłem pancerz. Wyszedłem
ze statku, a maszyna od razu ukryła się samoistnie wśród listowia dzięki
maskowaniu.
Ruszyłem ku widocznemu w oddali
miastu. Byłem w połowie drogi, gdy nieprzyjemne uczucie zaczęło okrywać mój
umysł. Zatrzymałem się i rozejrzałem – las, który roztaczał się wokoło, był
cichy, ale nie podobał mi się.
Mimo tego, że zeskanowałem teren
kilka razy, zmieniając przy tym widma w masce, nie zauważyłem nic
niepokojącego. Podobne do łani zwierzęta skubały trawę w oddali, duży, włochaty
drapieżnik kopał w ziemi za korzeniami, a kilka ptaków wzbijało się ku niebu.
Wszystko było w porządku.
Odetchnąłem, wyprostowałem się i
znów ruszyłem ku miastu.
~ * ~
- Mieliśmy wiele szczęścia, pani
doktor.
Żywia zerknęła na ekrany. Krótki
filmik przedstawiał ciemny las. Sarny pasły się niedaleko, gdzieś pohukiwała
sowa. Wszystko wyglądało normalnie. Do momentu, aż na jedno z drzew wskoczyło
coś wielkiego, wczepiając się pazurami w korę.
- Czy to pewne? – zapytała
Żywia, obracając się ku stojącemu obok mężczyźnie.
Był byłym wojskowym, był solidny
i znał się na swojej robocie. Był też miły, zbyt miły jak na to, co zazwyczaj
robił.
- Jesteśmy dobrej myśli – odparł
żołnierz. – A ty, pani doktor?
Żywia zerknęła raz jeszcze na
ekran i przyjrzała się obrazowi. Zatrzymał się na jednym kadrze. Humanoidalna
postać wczepiała się jedną ręką w drzewo. Postać była duża, ale o tym, że jest
to dokładnie to, czego szukali, uświadamiały ich też grube dredy i błyszcząca w
księżycowym świetle maska.
- Złap mi go, kapitanie –
poprosiła Żywia.
- Oczywiście. – Kapitan
uśmiechnął się uroczo do kobiety.
~ * ~
Thei poprawił kilka ustawień na
ekranie i wrócił do naramiennego komputera. Panel był otwarty,
ukazując plątaninę kabli i małych, elektrycznych części. Ani Toyan, ani Gu'the
nie mieli pojęcia, jak Kiande się w tym odnajdywał. Po prostu siedzieli obok
niego i patrzyli, co robi.
Znajdowali się w pokoju Theiego.
Toyan zajął miejsce przy oknie, a Gu'the usiadł na miękkich skórach miejsca do
snu.
- Długo to zajmie? – Toyan
zerknął na pracującego Kiande.
- Jeszcze chwilę – mruknął Thei.
– Następnym razem uważaj, to nie będzie problemu. Zmiażdżone komputery raczej
się wymienia, ciężko je naprawić.
Toyan wzruszył tylko ramionami,
a Thei wrócił do swojej pracy. Ciszę przerywało tylko ciche mruczenie
komputera, stukanie Theiego w panel i coś jeszcze… coś, do czego Kiande był
przyzwyczajony, ale co jego kamraci słyszeli po raz pierwszy.
- Co to? – zapytał w końcu
Toyan, przechylając głowę na bok.
- Hm? – mruknął Thei, nie podnosząc
nawet głowy znad pracy.
- Słyszysz to?
Thei zerknął na Toyana. Z
początku nie wiedział kompletnie, o co chodzi, ale gdy zaczął nasłuchiwać,
cichy śpiew dotarł do jego uszu. Znał ten głos doskonale – rozlegał się w jego
domu już dobrych kilka lat. Szczebiotliwe, słodkie słowa były miękkie i czułe
niczym muzyka, chociaż opowiadały różne historie.
- To znajda, przeklęte ludzkie
szczenię od Guan – parsknął w końcu z niechęcią.
- Co ona tu robi? – zdziwił się
Toyan, wychylając się nieco za okno tak, aby lepiej słyszeć głos kobiety.
- Ojciec uczy ją języka ludzi –
odparł Thwei.
Toyan przechylił głowę na bok.
Gu'the również zainteresował się – podniósł się z pozycji leżącej i w ciszy
nasłuchiwał słodkiego śpiewu.
- To tak brzmi? – wyszeptał po
chwili.
- Język ludzi? – zapytał Thwei,
wracając do pracy. – Zwykle w jej wydaniu tak, dokładnie tak to brzmi.
Młodzi łowcy przez chwilę
przysłuchiwali się nauce Sir'ki, aż w końcu Toyan sapnął i wyznał.
- Dziwne.
- Bardzo dziwne – poparł Gu'the.
- Irytujące – zaprzeczył Thei,
podnosząc się znad pracy. – Skończyłem, Toyan. Toyan?
Młody łowca odwrócił nieobecne
spojrzenie.
- Hm? Ach, tak, dzięki –
wymruczał, odbierając swój komputer.
- Idziemy, czy twój też
sprawdzić, Gu'the? Gu'the?
Słodki głos Sir'ki urwał się i
trójka usłyszała o wiele twardszy i bardziej chrapliwy głos Hult'kaina.
- Nie, nie trzeba nic sprawdzać
– mruknął Gu'the, podnosząc się z miejsca. – Możemy iść.
~ * ~
- Ojcze? – Lar’ja stanął w progu
gabinetu. – Nie jestem gotowy do Rytuału.
It’chi uniósł swoje zaskoczone
spojrzenie i ogarnął swojego najmłodszego syna wzrokiem.
- O czym ty mówisz? – zapytał.
- Nie jestem gotowy – powtórzył
cicho i powoli Lar’ja. – Chcę podejść do Rytuału za rok.
It’chi nie odezwał się, ale zza
okna do obojga dobiegł ich krzyk K’juhte i pisk Sir’ki. Przywódca klanu Guan
odetchnął tylko i oparł się ciężko o oparcie swojego fotela.
- Chodzi o Sir’kę, prawda? –
zapytał.
- Nie! – Lar’ja uniósł swoje
ręce i zamachał nimi ze sprzeciwem. – To ja… sam…
- Nie musisz tego robić, Lar’ja
– zauważył It’chi.
Lar’ja odetchnął ciężko.
- Wiem – wyznał. – Ale chcę.
Pozwól mi podejść do Rytuału za rok, ojcze.
It'chi trwał chwilę w bezruchu i
milczeniu, aż w końcu skinął głową. Jego syn odetchnął z ulgą – gest wydawał
się równie pełen ulgi, co dziwnego smutku.
~ * ~
- Sir’ka!
Dziewczyna zatrzymała się i
odwróciła, po czym uśmiechnęła lekko. Przed wejściem do Dworu Kiande stał
K’ytar. Egzekutor miał w sobie coś niepokojącego, co sprawiało, że większość
innych yautja omijała go. Sir’ka lubiła jednak K’ytara, a egzekutor również nie
ukrywał swojego rozbawienia przy jej osobie.
- Miałaś lekcje?
- Tak, lordzie K’ytar –
odpowiedziała. – Lord Hult’kain jest u siebie.
- Dobrze. – Yautja skinął głową.
– Thwei jest na polowaniu, a Thei ćwiczy u Vaya. Nudzisz się, czyż nie? Nie
mając kogo zaczepiać.
- Nikogo nie zaczepiam, lordzie
K’ytar – jęknęła Sir’ka.
Egzekutor zaśmiał się tylko i
podszedł bliżej dziewczyny.
- Może to i lepiej, masz więcej
czasu na ćwiczenia.
Sir’ka westchnęła tylko, a
K’ytar zaśmiał się. Wiedział, że nie on jeden upomina młodą i butną dziewczynę,
jak ważne są ćwiczenia i jak wiele ich kobieta potrzebuje.
K’ytar skierował się do wejścia
do Dworu, ale gdy zrównał się z Sir’ką, przystanął. Kobieta spojrzała na niego
pytająco. K’ytar nie odzywał się przez chwilę, po czym mocno wciągnął powietrze
i sapnął z dziwną niechęcią.
- Nie pachniesz już jak człowiek
– zauważył cicho. – Nie tylko.
Sir’ka mimowolnie przełknęła
ślinę. Nie cofnęła się jednak od łowcy i egzekutor docenił jej odwagę.
- Pachniesz za to jak Kiande –
ciągnął jeszcze ciszej K’ytar. – Konkretnie, jak jeden z Kiande.
Kobieta nie odezwała się, ale
K’ytar idealnie wyczuł, jak spięta nagle się stała.
- Czy Hult’kain o tym wie? –
zapytał.
- Nie – odpowiedziała od razu.
- Powinien.
Sir’ka nie odpowiedziała i na
to, a K’ytar zamruczał tylko i zerknął na nią z uwagą.
- Powiedzcie mu o tym, oboje –
poradził. – Idź do Matki Matek. Uzyskaj tyle wsparcia w radzie, ile możesz.
Sain’ja wam nie sprzyja, a ja nie chcę wysyłać do Cetanu ani ciebie, ani jego.
~ * ~
- Thei, silnik! – warknął Vay. –
Jesteś Kiande, rusz się! Toyan, siądź na działa, inaczej wpierdoli się w nas
coś gorszego. Rozbij większe skały. Gut’he, potrzebuję cię do kompensacji lotu.
Thei, jak silnik?
Młody Kiande, który w czasie
rozdzielania zadań zdołał dotrzeć do maszynowni, warknął tylko z niechęcią.
Jeden z silników stał w ogniu i nawet przez osłony widać było wypełzające przez
szczeliny powietrze. Wszyscy jednak wciąż żyli, zatem płomień nie
rozprzestrzenił się przez podajniki do baków. Thei podszedł do panelu
sterowania i od razu syknął z niechęcią.
- Pierdolony złom Cuhty! –
warknął i to na tyle głośno, że bez komunikatora Veya usłyszał go w kokpicie.
- Przyjąłem – odparł spokojnie
Vay.
Thei odetchnął i zmienił kilka
ustawień na panelu. Ogień przygasł, ale temperatura wciąż była wysoka,
stanowczo za wysoka. Gdy sięgną atmosfery, płomienie znowu rozgorzeją, młody
Kiande doskonale o tym wiedział. Gdy stuknął w maskę, jego komunikator połączył
się od razu z komputerem statku.
- Potrzebuję przekierowania
całego paliwa do silników dwa i cztery.
Vay w kokpicie zerknął na
odpowiedni panel, ale po przyciśnięciu kilku przycisków system po prostu wydał
ostrzeżenie.
- Sterowanie z kokpitu
odrzucono, wymagana manualna zmiana – powtórzył słowa systemu.
Thei zaklął coś brzydkiego, na
tyle brzydkiego, że Vay zamrugał nieco oczyma. Zaraz jednak zamruczał
rozbawiony na całą złość i irytację młodego łowcy.
- Daj mi system tutaj –
zarządził młody Kiande.
Tay jednym ruchem przekierował
całe sterowanie na maszynownię i sam skupił się na omijaniu ogromnych głazów. Statek
sięgnął już atmosfery i kokpit drżał cały od tarcia, jakie wywoływało spotkanie
z powietrzem. Na wyświetlaczu wciąż tkwiło ostrzeżenie systemu, wraz z
pomrukami Theiego znikały kolejne ograniczenia i system zmuszony był reagować
tak, jak chciał tego Kiande.
„Cwany kojot.” – zaśmiał się w
myślach Veya.
Nim jednak trener zdołał jeszcze
bardziej zachwycić się umiejętnościami Kiande, coś wstrząsnęło statkiem i to na
tyle, że zdołali to nie tylko poczuć, ale również i usłyszeć – dźwięk
rozdzierającego się metalu.
- Co to było?
- Straciliśmy integralność
kokpitu – odpowiedział Thei.
- Ile? – zapytał Vay.
- Dwa kroki rozerwanej podłogi.
- Zostaw to – zarządził Veya. –
Co z silnikiem?
- Jedynki nie ma i nie będzie –
odparł Thei. – Albo kompensujemy lot bez jedynki, albo wyłączymy trójkę i
lecimy na dwóch.
- Będziesz tam potrzebny? –
zapytał Veya. – Silniki wytrzymają?
- Powinny – odpowiedział Thei.
- Wyłącz jedynkę, wracaj na
mostek, statek jest twój – zarządził Vay, rozpinając pas, który przytrzymywał
go do fotela. – Gu’the, idziesz ze mną na tył, spróbujemy zrobić coś z tą
dziurą.
Veya wstał z miejsca, a system
od razu zaczął szaleć, wydając wszystkie możliwe ostrzeżenia. Nie trwało to
jednak zbyt długo – Thei natychmiast zajął miejsce mistrza, złapał stery i
zaczął przerzucać ustawienia na panelach tak szybko, że Vay nie był nawet
pewien, czego dotyczyły.
Statek mknął ku powierzchni
planety i właściwie nic nie było w stanie go zatrzymać.
~ * ~
Doskoczyłem do kolejnego drzewa
i zatrzymałem się. Moje pazury wczepiły się w korę, sięgając do miękkiego łyka
w środku. Buty również zadarły się o pień, dając stabilne oparcie dla reszty
ciała.
Przechodziłem tą trasą już kilka
razy, zarówno do miasta, jak i wracając z polowania. Teraz kierowałem się do
statku. Dziś nie miałem ze sobą żadnych trofeów – na mojej drodze nie pojawił
się nikt godny mojej broni. Obawiałem się, że w tym mieście nie znajdę już
nikogo takiego. Niedługo czas wynieść się dalej.
Odetchnąłem głęboko i
rozejrzałem się po lesie. Odkąd zmierzyłem się z ogromnym zwierzęciem o grubym,
brązowym futrze, las był przerażony, cichy i pusty. Mimo to wciąż miałem
wrażenie, że coś tu jest, coś, czego nie dostrzegam ani ja, ani moje systemy w masce.
Gdy ból rozerwał moją prawą nogę
mniej więcej w okolicy uda, zaryczałem głośno. Ten cios znikąd zaskoczył mnie
na tyle mocno, że zsunąłem się nieco po pniu, dopiero po metrze lub dwóch
odzyskując oparcie. Zerknąłem na nogę – sterczała z niej czarna strzała.
Sięgnąłem ręką, by ją wyrwać, ale w tym samym momencie kolejny mocny cios spadł
na mój bark.
Z rykiem uderzyłem o ziemię.
Strzała, która uderzyła w moje plecy, złamała się, wbijając jeszcze mocniej w
moje ciało. Las wokoło znowu rozdarł mój krzyk. Nie tylko mój – zaczęli
krzyczeć też inni, ludzie, z każdej ze stron.
Wstrząsnąłem głową i podniosłem
się z ziemi. Las był rozświetlony i głośny. Wokół mnie tłoczyli się też ludzie,
uzbrojeni w swoje śmieszne, długie bronie na małe, metalowe pociski. Do broni
przyczepione były latarki, które oślepiały mnie i jednocześnie doskonale
doświetlały wszystko wokoło.
Ryknąłem głośno. Ta zasadzka
sprawiła, że krew w moich żyłach się burzyła. Chciałem walczyć, nie tylko o
swoje życie, ale też o swój honor. Nie powinienem dać się tak podejść.
Skoczyłem na pierwszego z ludzi.
Krzyknął w panice, zasłonił się, ale moje pazury rozdarły jego cienki pancerz i
zadrapały jego ciało do kości. Kolejni ludzie unieśli swoją broń i poczułem
całkiem sporo ukłuć na ciele. To nie były ich małe, metalowe pociski,
wiedziałem o tym. Ich broń wystrzeliwała małe strzałki, które zakończone były
kolorowymi, drobnymi, ale doskonale widocznymi pióropuszami.
Wydarłem z ciała większość z
nich – wystarczyło właściwie, że przejechałem po nich dłonią, a odpadały z
mojej skóry bez problemu. Przez chwilę zdziwiłem się, po co ludziom tak małe,
nieprzydatne pociski. Nie robiły wiele krzywdy, wbijały się w ciało małymi
igłami, ledwo przebijając się przez moją skórę. Zdecydowanie nie miały mnie
zabić, zatem…
Gdy pierwszy raz zakręciło mi
się dziwnie w głowie, zrozumiałem, o co może ludziom chodzić. Na bogów! Byłem
głupi, dumny i nieostrożny!
Odepchnąłem od siebie jednego z
ludzi i skoczyłem na kolejnego, starając się przebić przez ich linię. Za
pierwszą linią byli jednak kolejni ludzie, którzy wystrzelili kolejną serię
pocisków ku mnie. Rozdarłem gardła kilku z nim, odrzuciłem jeszcze kilku, ale
ludzi nie ubywało – w przeciwieństwie do mojej świadomości i moich sił.
Ludzkie krzyki zaczynały być
coraz odleglejsze i cichsze, mimo że stali oni niedaleko mnie. Wstrząsnąłem
głową, starając się pozbyć dziwnej mgły, która opadła na mój umysł. Nie pomogło
to za bardzo. Świat zawirował mi przed oczyma, rozświetlił się mocnym światłem
i kaskadą kolorów, a potem nastąpiła już tylko ciemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz