5. lot

 


Rankiem pod warsztatami stał już przygotowany niewielki statek. Nasz klan miał sporą flotę, w posiadaniu mieliśmy zarówno duże statki klanowe, jak i mniejsze śmigacze. Przygotowany dla mnie pojazd przeznaczony był dla maksymalnie dwuosobowej załogi i doskonale nadawał się na samotne wyprawy.

Hult’ah i Thei wnosili do środka ostatnie skrzynie z zapasami. Ufałem im, ufałem im tak samo, jak ufałem ojcu, wiedziałem zatem, że na statku nie zabraknie niczego. W czasie mojej medytacji statek został dobrze sprawdzony i przygotowany. Czekał już tylko na mnie i wylot.

Silniki rozgrzewały się, bucząc przyjemnie. Powietrze wokoło wirowało i było nieprzyjemnie gorące. Zwykle łowcy nie nazywali swoich statków, chyba że jakaś maszyna należała tylko do danego yautja lub była okrętem flagowym. Kiande jednak nazywali wszystkie pojazdy. Przydzielony mi statek nosił miano Eve. Ojciec sam nazwał tę maszynę, nikomu nawet nie tłumacząc, co oznacza to dziwnie, egzotycznie wręcz brzmiące słowo.

Ojciec jeszcze się nie pojawił, ale wiedziałem, że przyjdzie – zawsze przychodził, aby dopilnować wylotu i po prostu nas pożegnać. Podróż na Ziemię miała zawsze dla niego szczególne znaczenie, dlatego nawet nie przychodziło mi do głowy to, że mogłoby go tu nie być.

- Gotowe. – Hult’ah poklepał burtę statku, gdy zbliżyłem się do niego i Theiego. – Czwarty silnik nie podobał mi się na skanerze, niby wszystko jest ok, ale oszczędzaj go, jeśli możesz. Dwójka i jedynka są nowe, lepiej korzystać z nich w skokach przez szczeliny.

- Jasne – odpowiedziałem.

Zakodowałem informację od brata w pamięci. Hult’ah znał się na budowie statków i ich obsłudze jak mało kto. Budował własną, niewielką maszynę w warsztatach i nie raz dziwiłem się, że jest w stanie złożyć tyle przeróżnych elementów w całość.

- Jeszcze skrzynia z siatkami. – Thei wskazał na warsztaty. – Zostań, ojciec pewnie przyjdzie niedługo.

Skinąłem mu głową w podzięce, zostając sam przy maszynie z Hult’ahem. Mój młodszy brat sprawdzał jeszcze coś na komputerze – był pedantem i nigdy nie wypuściłby maszyny, gdyby wiedział, że coś jest z nią nie tak. Musiał nie tak dawno wrócić z Puszczy – wciąż pachniał wilgotną rosą, był nieco ubłocony i jeszcze nie ściągnął maski z twarzy. Podszedłem do niego i stuknąłem palcami w hełm, na co Hult’ah spiął się od razu.

- Pracuję – fuknął, odsuwając się nieco.

- Tak cię zajęła, że nie zdążyłeś ze wszystkim? – zaśmiałem się.

Widziałem, jak zamiera, liczby na hologramie przestały się przesuwać i nawet na chwilę jego serce załomotało niespokojnie.

- Była w kaplicy wczoraj – mruknąłem, zakładając ręce na pierś. – A potem poszła do Puszczy. Z tobą, prawda?

Hult’ah nie odpowiedział, ale hologram znów zaczął pracować tak samo, jak wcześniej i tylko szaleńczo bijące serce wskazywało, że słowa bardzo dotknęły mojego brata.

- Czego chciała? – zapytał w końcu.

- Upewnić się, że wrócę.

Hult’ah uniósł na mnie swoje spojrzenie, pomimo maski doskonale wiedziałem, że patrzy na mnie z zaskoczeniem.

- Wciąż chce ze mną walczyć – wyjaśniłem.

- No tak. – Hult’ah rozluźnił się nieco. – Za rok przechodzimy rytuał. Zdążysz wrócić?

- Nie wiem – przyznałem. – Ale wrócę. Na pewno. Nie daj jej się zabić na Skałach. Sam chcę skręcić jej kark.

Mój brat milczał, ale wiedziałem, że teraz targają nim różne emocje. Ta jego niezdrowa fascynacja odbijała się niemal na wszystkim, na szczęście nigdy nie zaważyła na naszych kontaktach. Miałem nadzieję, że ten afekt minie, nim wrócę i stanę z Sir’ką do walki. Kochałem brata i nie chciałem w żaden sposób sprawić mu przykrości nawet czymś tak nieważnym, jak śmierć szalonej znajdy.

Hult’ah nie odpowiedział nijak na moje słowa. Żaden z nas jednak nie potrzebował odpowiedzi. Żadnemu z nas nie przeszkadzało też milczenie. Mieliliśmy własne myśli w ciszy do momentu, aż pod statkiem nie stanął Thei z ostatnią skrzynią i ojciec z ponurym spojrzeniem.

Moi bracia zniknęli we wnętrzu statku, usłużnie pozostawiając mnie samego z ojcem.

- Spróbowałbym odwieść cię od tego jeszcze raz – zauważył wolno. – Ale to nic nie da, prawda?

- Raczej nie – przyznałem.

Ojciec skinął tylko głową i odetchnął. Dotknął ręką burty statku i zamruczał z zadowoleniem.

- Dbaj o nią – polecił.

- O nią? – zdziwiłem się.

- Tak – potwierdził tajemniczo. – Eve to ona. Jest kapryśna, marudna, ale solidna i dobrze będzie ci służyć.

Statek był gotowy, podróż czekała, a my, Kiande, nigdy nie byliśmy dobrzy w pożegnaniach. Ojciec uniósł dłoń, oparł ją o moje ramię i twardym, o wiele pewniejszym tonem, zaczął:

- Niech Ragta prowadzi twoją dłoń, synu. Wróć do nas w chwale.

Skinąłem głową i poczekałem, aż moi bracia wyjdą ze statku. Pożegnali mnie podobnym, oszczędnym gestem, nie mówiąc jednak niczego. W końcu wszedłem na statek, zamknąłem właz i usiadłem w fotelu pilota.

Obsługa statku była dla nas, Kiande, czymś bardzo naturalnym. Uczyliśmy się tego od małego, podróżując z ojcem i starszymi z naszego klanu. Sterowaliśmy statkami już w wieku kilkunastu zim, zwykle o wiele wcześniej, niż młodzi z innych klanów.

Eve była solidną, zwrotną i szybką maszyną z napędem do szybkich skoków i skoków przez szczeliny. Miała system maskowania, a także zestaw dział magnetohydrodynamicznych krótkiego oraz dział plazmowych dalekiego zasięgu. Wiedziałem, że ojciec lubił nią latać na dalekie polowania. To, że przekazał mi maszynę, uznałem za znak pomyślności dobrych łowów.

Statek uniósł się lekko i zamruczał przyjemnie. Systemy poinformowały o pozwoleniu na wylot, skierowałem więc maszynę ku górze. Z głośnym szumem przeleciała ponad dachem warsztatu, a rosnące wokoło drzewa zafalowały od podmuchów gorącego powietrza.

Skierowałem statek na równiny, skąd zwykle wykonywane były wszelkie loty w przestrzeń. Zwinne łanie uniosły natychmiast swoje smukłe łby i czmychnęły czym prędzej przed siebie, długimi skokami pokonując przestrzeń. Za stadem biegło coś jeszcze. Parsknąłem niemal śmiechem.

Sir’ka. Szalone dziewczę. Zatrzymała się wśród łanów falującej trawy i uniosła swoje ręce. Nawet teraz musiała rzucać mi wyzwanie.

Eve uniosła się i przeciwstawiając się grawitacji, wleciała lekko w przestrzeń kosmiczną. Lot w kosmosie był o wiele przyjemniejszy, niewiele sił działało na statek, zatem podróż odbywała się o wiele przyjemniej. Systemy działały idealnie, ustawiłem odpowiedni kurs i wstałem zatem z fotela pilota.

Miałem ochotę przelecieć chociaż część trasy bez korzystania ze szczelin. Co prawda szczeliny dawały szybką i bezpieczną podróż do danego punktu, pozbawione były jednak radości lotu i podniecenia z oczekiwania na nieznane.

Zwykle krwawi wojownicy polowali w niewielkich grupach, Tay jednak zakończył nasz trening, co pozwoliło mi uzyskać pozwolenie na samotne polowania. Pamiętałem, jak takich chwilach na statku Veyi wraz z H’dlakiem i Inkiadhhem zajmowaliśmy się ćwiczeniami lub przynajmniej planowaliśmy dalsze posunięcia. Teraz jednak, na samotnej wyprawie, pozostawiony zostałem własnym, ponurym rozterkom.

Co miał na myśli ojciec, gdy mówił o niezdrowym przywiązaniu? I dlaczego tak bardzo bał się o to moje polowanie na Ziemi? Ludzie byli słabi, często niezdolni do równej i godnej walki przeciw nam. Do polowań wybieraliśmy naprawdę wybitne jednostki, a takich nie było wiele na ich planecie. Tak naprawdę nie mogli stanowić zbyt wielkiego zagrożenia, a Ziemia często była tym punktem, który wybierali młodzi, początkujący łowcy. Nie chodziło zatem absolutnie o moje bezpieczeństwo. Zatem… o co?

Odetchnąłem i przeciągnąłem się mocno. Sam nie wiedziałem, dlaczego wybrałem właśnie Ziemię. Polowanie na ludzi wydawało mi się jednocześnie ekscytujące i nudne. Może i miała wpływ na to znajda - mordowanie jej pobratymców mogło dać mi jakieś ukojenie po latach frustrujących bieganin za kobietą. A mimo to czułem, że… to nie wszystko.

Coś w środku mnie płonęło żywym, gorącym ogniem. Coś rozpalało wnętrzności i kazało biec ku Ziemi, jakbym to właśnie tam miało znaleźć dokładnie to, czego można by w życiu szukać.

Eh, głupota. Przez takie myślenie czułem się naznaczony szaleństwami Cetanu nie mniej, niż Us’tbi.

Statek nie był duży, ale oprócz kokpitu znajdował się tutaj nieduży magazyn oraz kantyna i niewielka kwatera. Mogłem iść sprawdzić broń i zapasy, ale wiedziałem, że bracia przygotowali wszystko idealnie. Mogłem też pójść po prostu spać, ale czułem się nazbyt podniecony, aby to zrobić. Koniec końców wpatrywałem się zatem w ciemność kosmosu, stojąc sam na swoim nowym statku, który prowadził mnie prosto ku Ziemi.

To, o dziwo, sprawiało, że czułem się o wiele szczęśliwszy, niż powinienem być na myśl o zwykłym polowaniu na ludzi.

Co zatem los przygotował dla mnie?

 

~ * ~

 

Vay z klanu Veya nie był nawet wyjątkowo zdziwiony, gdy Thei i jego nowa drużyna pojawili się w jednym z jego klanowych budynków. Młodzieńców było trzech i jak dotąd nie łączyło ich nic – Vay widział to doskonale. Teraz jednak razem prosili o to, by ich uczył.

Veya nie był do końca przekonany. Thei pochodził z Kiande i to sprawiało, że Vay spodziewał się po nim wiele, bez problemu jednak starszy łowca zauważył buntownicze spojrzenie, nerwowe ruchy i niespokojną krew. Ten Kiande był solą swej ziemi i ogniem swego rodu, a Vay wątpił, by od tak zdołał go opanować. Kiande sprawi mu kłopoty i to niemałe.

Z drugiej jednak strony jego brat, Tay, podjął się szkolenia najstarszego z trzech synów Hult'kaina. Ze swojego ucznia była tak samo niezadowolony, co nim zachwycony i to sprawiało, że Vay czuł się młodym pokoleniem Kiande wyraźnie zaintrygowany.

Patrząc na stojącą przed nim trójkę, Vay zdawał sobie sprawę, ż niepokoił go nie tylko młody Kiande. Gu'the, młodzieniec z niewielkiego klanu z obrzeży miasta, był cichy i spokojny, odzywał się pojedynczymi słowami i wydawał się równie oderwany od rzeczywistości, co czujny i uważny. Z całej trójki to jednak ten trzeci, Toyan, sprawiał, że w żyłach Vaya krew płynęła szybciej, a po plecach łowcy przechodził zimny dreszcz. Toyan był młody, ale już teraz miał w sobie więcej śmierci, niż pozostali. Cetanu był z nim i nawet niezbyt mocno wprawiony w czarach Vay doskonale to widział.

Vay zerknął niechętnie na całą trójkę. Każdy z nich był na swój sposób intrygujący i każdy w jakiś sposób odpychał Veyę.

- Czy pytaliście innych mistrzów? – Vay założył ręce na pierś. – Atair? Jaarowie? Ktoś z Jehdin? Gyaad?

- Nie – odparł od razu Gu'the.

- Przyszliśmy od razu do ciebie, lordzie Vay – dodał pośpiesznie Toyan.

Vay zmrużył jedynie oczy. Odpowiedź spodobała mu się i jednocześnie sprawiała, że odmowa przyszłaby łatwiej. Mógł odesłać trójkę już teraz. Czy jednak kolejni, którzy by przyszli, byliby tak samo interesujący i obiecujący? Vay nie wiedział właściwie nawet, czy na pewno chce brać kolejnych uczniów.

Veya nie odpowiedział trójce od razu. Zerknął na widoczne między budynkami niebo. Szkolił od wielu lat młodych yautja i zawsze był dumny ze swej drogi. Ostatnio jednak… czuł się tym zmęczony i nie do końca spełniony w tym tak, jak kiedyś. Chciał polować, chciał odkrywać, chciał żyć – zdecydowanie jednak wolał to robić sam, niż pilnując trójki ledwo co ogłoszonych krwawymi łowców.

- Nie – mruknął w końcu. – Poszukajcie innego mistrza.

Trójka zerknęła na siebie niepewnie, ale żaden z młodych łowców nie zaoponował, nie zaczął prosić i kłócić się z jego decyzją. Vay odwrócił się i wszedł do wnętrza budynku. Odmowa przyszła mu tak łatwo, w końcu nie pierwszy raz odmawiał młodym, teraz jednak po raz pierwszy poczuł, że coś jest niedokończone i los nie zamknął przed nim jeszcze tego rozdziału.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz