Obóz był już zwinięty i pierwsze
karawany wracały do Słonecznego Dysku. Mimo namowy Renektona i Nasusa, nie
wyruszyłem z nimi, nie od razu. Wpatrywałem się w pustynię, szarą, spaczoną
pustynię, którą pozostawiła po sobie Icathia. Popełniłem tak wiele błędów i
wiele wciąż jeszcze nie było naprawionych. Co do niektórych nie wiedziałem
nawet, czy zdołam je w ogóle jakkolwiek naprawić.
Zerknąłem w bok, gdzie ostatnia
karawana ze służbą i sprzętem ruszała właśnie w stronę domu. W tej karawanie
znalazła się też Isis. Pochód otwierał Nasus, a zamykał Renekton. Obaj byli
niezadowoleni z takiego obrotu sprawy. Nie chcieli bym wyruszał jako ostatni,
sam. Uspokoili się i zgodzili się na to wszystko tylko dlatego, że Za’ pojawiła
się ze swoim czułym uśmiechem, spokojem i logicznym rozumowaniem.
- Nie wysłałeś wszystkich do
domu dlatego, że chcesz sam ruszyć za Xerathem, prawda, Imperatorze?
- Nie – odpowiedziałem, nie
odwracając się nawet ku uzdrowicielce. – Potrzebuję jednak chwilę… odpocząć.
Zostać sam.
Kobieta skinęła głową i zniknęła
tak cicho, że przez chwilę nawet nie byłem pewny, czy faktycznie odeszła.
Zerknąłem w bok, ale nie, nie było jej. Stała dalej, wraz ze swoim małym
wojskiem. To było jedynie dwóch mężczyzn, dwóch bardzo skłóconych ze sobą
mężczyzn, wiedziałem jednak, że wcześniej i później będą ich miliony i będą
wołać jednym, tym samym głosem przeciw temu, co nastanie.
Odetchnąłem ciężko i przyłożyłem
palce do skroni. Ja też tam stałem, widziałem to. Stałem wśród tego miliona,
wołając tym samym głosem, co reszta, powtarzając słowa za Za’. Obok mnie stał
Xerath.
Tak bardzo chciałem tego i tak
mocno mnie to odrzucało. Gnieżdżąca się gdzieś w głębi serca złość wciąż dawała
o sobie znać. Rozgoryczenie i poczucie zdrady wcale nie zniknęło – rozpaliło
się tylko na nowo i wcale nie chciało przestać płonąć.
Nawet wtedy, gdy rozmawialiśmy,
gdy widziałem go spaczonego, gdy mi pomógł, gdy odchodził… w żadnym z tych
momentów złość nie przestawała mnie palić. Równie mocno dawała o sobie znać
tęsknota za tym, co było kiedyś, było mi miłe i było tak zwyczajnie proste.
Odetchnąłem i jeszcze raz
spojrzałem na karawanę. Gdzieś w niej, wśród eskorty i wygód, znajdowała się
Isis. Powierzyłem ją opiece Nasusowi i wiedziałem, że kustosz nie pokpi tego
zadania – nie śmiałby mi się sprzeciwić, nawet jeśli uważał moje rozkazy za
niepotrzebne.
Kobieta była mi droga i tak
naprawdę ani nie opłacało się, ani właściwie nie dało się tego już ukrywać –
wiedzieli o tym Nasus, Renekton i Za’. Nawet jeśli wciąż nie wiedziałem,
dlaczego ruszyła na pustynię, nawet jeśli nie miałem pojęcia, dla kogo to
zrobiła, chciałem zadbać o nią tak dobrze, jak tylko byłem w stanie. W innym
wypadku moje serce po prostu pękało na pół.
Westchnąłem ciężko. Myślenie o
Isis, wspominanie Xeratha, pamięć o tym, co było i co zrobiłem źle – wszystko
to uderzało we mnie coraz bardziej. Zastanawiałem się, czy aby na pewno dobrym
było to, że wróciłem. Byłem Ukochanym Matki Pustyni, ale czy na pewno
zasługiwałem na to miano? Z każdym dniem czułem się bowiem coraz ciężej ze
wszystkim, co mnie spotykało.
Z całego obozu, który rozbiliśmy
na granicy Shurimy i dawnych ziem Icathii zostały tylko dwa namioty – mój i ten
należący do Za’ i jej kompanów. Przed namiotami trójka rozpaliła ogień.
Poczułem zapach ziołowej herbaty i przypomniałem sobie, jak dokładnie ten napój
wykradaliśmy razem z Xerathem na targu. Było mnie stać na o wiele lepszej
jakości zioła, ale pamiętałem, że ta nuta niebezpieczeństwa sprawiała, że tak
świetnie się wtedy bawiliśmy.
Odwróciłem się do obozu i
podszedłem do trójki. Za’ siedziała pomiędzy mężczyznami, nucąc coś cicho.
Noxiański nożownik czyścił swoje ostrza, a drugi z mężczyzn, cichy iończyk,
spojrzał na mnie z uwagą, gdy podszedłem. Milczał jednak, ale to milczenie
wcale nie wynikało ze spokoju.
- Kazałeś zabrać większość
rzeczy, Imperatorze – zauważyła potulnie Za’. – Skallashi i płaskołazy też.
Chcemy zatem wracać na piechotę?
- To ci przeszkadza? –
zapytałem, siadając przy ognisku.
- Skądże! – zaprzeczyła radośnie.
- Mnie to przeszkadza – mruknął
ponuro noxiańczyk.
- Talon, nie narzekaj przed
Imperatorem – skarciła go Za’, po czym znów skierowała się do mnie: - Czy to na
pewno godzi się, aby Imperator Pustyni szedł na piechotę?
- Robisz się paskudnie
wyszczekana jak na kogoś, kto nie potrafi oddychać dziesięć metrów pod piachem
– mruknąłem, unosząc dłoń, a pomiędzy otoczonymi złotem palcami przesunęły się
ziarna piasku. – Gdybym chciał, byłbym w Pałacu zanim którakolwiek karawana tam
dotrze. Zanim skończyłabyś swoją słodką herbatę, Uzdrowicielko.
Za’ zaśmiała się tylko – ani
groźba, ani moje twarde słowa nie przestraszyły ją i oboje wiedzieliśmy, że tak
właściwie nie miały. Gdy była młodsza, gdy ja byłem młodszy, często dokuczała
mi ponad to, co było możliwe wobec Imperatora – etykieta jej nie interesowała i
jak widać, niewiele w tej kwestii zmieniło się przez te wszystkie lata. Jej
towarzysze jednak na moje słowa zareagowali spięciem i dopiero śmiech Za’
sprawił, że ponownie się rozluźnili.
- Nie powinieneś tutaj być,
Azirze – zauważyła po chwili kobieta.
- Nie powinienem? – zapytałem i
uniosłem głowę we władczym geście. – Gdzie według ciebie powinienem być?
- Z nią – odpowiedziała krótko.
Z niezadowoleniem sapnąłem,
zakładając ręce na pierś.
- Stąpasz po bardzo cienkiej
linie – uprzedziłem ją.
Kobieta uśmiechnęła się tylko.
Tym razem moje słowa nie były czułym przekomarzaniem się i Za’ wiedziała o tym
doskonale. W jej oczach zabłysnęło na chwilę niebezpieczeństwo, które doskonale
znałem. Mignięcie tej wściekłości sprawiło, że po moich plecach przeszedł
nieprzyjemny dreszcz.
Za’ narodziła się z przekleństwa
i to przekleństwo nosiła w sobie. Mimo to ona i jej rodzina nie byli jednymi z
tych, którzy stanęli naprzeciw mnie. Wiedziałem jednak, jak silna jest kobieta
– siłę tę odziedziczyła w końcu zarówno po wojowniczej matce, jak i po potężnym
ojcu. Gdy umierałem, była jeszcze młoda. Widziałem teraz w niej doświadczenie
wieków, nie miałem jednak pojęcia, co przeżyła i jakie losy ukształtowały jej
charakter.
- Powiedziałeś mi, że niektóre
rzeczy nie są nam przeznaczone – zauważyła. – Czy nadal tak uważasz,
Imperatorze?
- To moje słowa, a ja nie cofam
tego, co padło – odpowiedziałem.
- Czy spróbowałeś chociaż raz,
niczym pełen nadziei głupiec, czy od razu w swej mądrości władcy pustynnych
krain uznałeś, że tak ma być?
Zmarszczyłem brwi i
niezadowolony obrzuciłem kobietę spojrzeniem. Te słowa! Doskonale pamiętałem, kto
jeszcze wypowiedział je wobec mnie – tym samym tonem, w bardzo podobnym
znaczeniu usłyszałem je tysiące lat temu z ust jej ojca. Odetchnąłem i
przymknąłem oczy. Te słowa rozbudziły wiele wspomnień, wiele uczuć. Zbyt wiele.
- Jesteś Imperatorem – zauważyła
łagodnie. – Czy dlatego tak ciężko przychodzi ci to, co ludzkie?
- Próbowałem – odpowiedziałem
niechętnie. – Niektóre rzeczy nie są nam przeznaczone.
- A o niektórych tylko myślimy,
że nie są – odpowiedziała. – Czy zapytałeś ją, Imperatorze?
- Tak – odpowiedziałem złym
tonem.
- Czy otrzymałeś odpowiedź?
Sapnąłem z niechęcią. Rozmowa z
kobietą bardzo mi się nie podobała. Czułem się w niej nie jak władca pustyni,
ale jak głupiec, młody głupiec, który o świecie nie wie za wiele. Fakt, że
byliśmy oboje w tym wszystkim obserwowani przez dwóch towarzyszy kobiety, wcale
mi nie pomagał.
- Nie – wyznałem.
Za’ uśmiechnęła się tylko, a ja
wiedziałem, że wygrała tę małą bitwę na słowa. Niezadowolony wyciągnąłem dłoń
po trzymany przez nią w rękach kubek z gorącą herbatą, jednocześnie drugą dłoń
przytrzymując przy skroniach.
- Przestań – uprzedziłem ją. –
Nie jesteś Zaarethem. Jesteś młodsza ode mnie, a ja za chwilę mogę stracić do
ciebie cierpliwość.
Kobieta nie odpowiedziała,
uśmiechnęła się tylko przepraszająco, po czym podała mi gliniany, prosty kubek
z gorącym napojem. Zioła pachniały przyjemnie. Ściągnąłem jedną ręką swój złoty
hełm i odłożyłem go na bok. Zarówno noxianin, jak i iończyk ciekawie spojrzeli
na mnie.
Wyniesienie zawsze zmieniało
formę ciało wojownika. Nasus zyskał psi wygląd, Renekton – krokodyli pysk, a
mnie matka pustynia podarowała jastrzębie oblicze, to oblicze, które właściwie
zaczynałem nienawidzić. Zaciekawione spojrzenia towarzyszy Za’ wcale nie
pomagały.
Iończyk pierwszy odwrócił wzrok,
widziałem też po nim, że mój wygląd nie zastanowił go bardziej, niż jakikolwiek
inny. Nożownik przyglądał mi się dłużej, a nawet gdy odwrócił wzrok, jego
zaciekawione spojrzenie osiadało na mnie co jakiś czas.
Herbata, którą parzyła Za’,
robiło się z kilku pustynnych ziół. Gorący napój miał dzięki temu ciekawe
właściwości – pomimo swojej temperatury potrafił schłodzić ciała, zamiast
dodatkowo je ogrzewać. W pustynnym klimacie herbatę piło się często, serwowano
ją zarówno w Pałacu, jak i w najbiedniejszych chałupach przy zapomnianych
oazach.
- Czy ruszymy dziś, czy chcesz
jeszcze tu zostać, Imperatorze? – zapytała spokojnie Za’.
- Ruszymy jutro – zarządziłem.
- Jak sobie życzysz. – Kobieta
uśmiechnęła się lekko.
Uzdrowicielka chwilę jeszcze
krzątała się przy ognisku, szybko jednak przegoniła swoich towarzyszy – jeden
ruszył na pustynię, a drugi razem z kobietą ku szarym skałom spaczonej ziemi.
Gdy zostałem w obozie sam, odetchnąłem ciężko. Chwila odpoczynku zdecydowanie
mi się przyda. Miałem jednak nadzieję, że podróż do Pałacu minie szybko – moje
serce, wbrew temu, co mówiłem, kwiliło tęsknie za słowiczym śpiewem.
~ * ~
Rankiem obóz był zwinięty, obaj
towarzysze Za’ gotowi do drogi, a sama kobieta stała niedaleko, wpatrzona w
pustynię. Gdy podszedłem do niej, usłyszałem, jak szeptała coś do siebie.
- Jesteś gotowa?
Odwróciła się do mnie i zdołałem
wtedy zauważyć, że jej oczy były pełne krwi. Czerwone spojrzenie było wynikiem
otaczającej oczy zbroi, przeklętej, żywej, darkińskiej zbroi, którą
odziedziczyła po swoim ojcu. Kobieta skinęła głową, zamrugała oczyma, a zbroja
rozwiała się na wietrze – tęczówki kobiety stały się natychmiast szare, ciepłe
i łagodne.
- Możemy ruszać – zapewniła. –
Talon! Zed! Ruszamy!
Skierowałem się na pustynię w tę
samą stronę, do której zmierzały wypuszczone wczoraj z obozu karawany. Za’
ruszyła od razu ze mną, stawiając kroki równo tak, by wciąż być u mego boku. To
było jawne pogwałcenie pałacowej etykiety i logiczne rozumowanie kogoś, kto ma
chronić władcę potężnego kraju.
To jej zachowanie przypomniało
mi o czymś. Zaciekawiony zwróciłem spojrzenie na kobietę i zapytałem:
- Kim był twój król?
Za’ spojrzała na mnie i to jej
spłoszone spojrzenie uświadomiło mnie, że temat nie jest jej miły.
- Powiedziałaś, że nie jestem
twoim królem – dodałem. – Kim zatem był twój król, Za’?
Kobieta odetchnęła i zerknęła
krótko za siebie. Jej towarzysze szli za nami i na moje pytanie chętniej
nadstawili uszu.
- Nie powiedziałaś im za wiele o
sobie – zauważyłem z nieukrywaną satysfakcją.
- Wiedzą tyle, ile muszą,
Imperatorze – odpowiedziała.
- Chciałbym wiedzieć więcej –
usłyszeliśmy cierpiętniczy ton nożownika.
- Ile muszą, nie ile chcą, Talon
– odparła. – Mój król już nie żyje. Mam też nadzieję, że tak pozostanie.
Jej ton był zimny i
nieprzyjemny, odmienny od jej zwykłej, czułej i łagodnej postawy. Za’ mogła
wydawać się spokojna, ale w jej żyłach krążyła przeklęta krew. Wystarczyło
uderzyć w odpowiednie miejsce, aby zaczęła wrzeć gniewem i nienawiścią.
Nim jednak zdołałem to zrobić,
piasek pod naszymi stopami zadrżał. Zatrzymałem się natychmiast, chociaż
drżenie było mniej niż nikłe. Tak samo zatrzymała się Za’. Jej towarzysze nie
wyczuli niczego – szli dalej przez jakiś czas i zatrzymali się dopiero, gdy
znaleźli się tuż przy nas.
- Za’? – zapytał nożownik.
- Do tyłu! – zakrzyknęła.
Kobieta odskoczyła, podobnie,
jak ja. Jej towarzysze byli na tyle zręczni i przytomni, że również się
uchylili przed atakiem, nawet jeśli odskok był wykonany w ostatniej chwili i
ledwo co ocalił ich kończyny.
Z piachu wydostał się potężny,
opancerzony, fioletowy stwór. Xer’Sai. Zwierzę było tworem Pustki, ale na tyle
dobrze się dostosowało, że Wielka Sai była ich pełna. Okaz, który mieliśmy
przed sobą, był jednym z większych, jakie widziałem.
- Zed, Cienie, Talon, potrzebuję
dezorientacji!
Głos Za’ nie był ani usłużny,
ani spokojny. Rozkazywał i wymagał – nie należał do Uzdrowicielki, należał do
dowódcy. Parsknąłem tylko niechętnie pod nosem. Przeszłość kobiety zaczynała
mnie coraz mocniej interesować.
- Powstań! – zawołałem.
Piach przede mną poruszył się i
wyłonili się z niego żołnierze. Każdy z piaskowych sołdatów uzbrojony był w
tarczę i włócznię. Xer’Sai zwróciła uwagę na mój krzyk i z rykiem ruszyła ku
mnie. Drogę zagrodzili jej natychmiast piaskowi żołnierze.
Nie tylko moje umiejętności
posłużyły nam do walki. Noxiańczyk był szybki, zwinny i korzystał zarówno ze
swoich noży, jak i wybuchowych dzwoneczków, które doczepiał do ostrzy. Iończyk,
którego Za’ wołała Zed, korzystał z niespokojnej magii, ożywiając czarne
cienie, które falując nieprzyjemnie, ruszyły do ataku na równi z moimi
żołnierzami.
Za’ w całym tym zamieszaniu
wydawała się niczym oderwana od rzeczywistości. Nie atakowała, nie uchylała
się, stała po prostu kawałek dalej, lekko pochylona, obserwująca dokładnie
piach pod sobą. Przez chwilę pomyślałem, że oszalała, ale potem przypomniałem
sobie, że tam, gdzie jest jedno ziarno piachu, spodziewać się można tysiąca
innych.
Xer’Sai zaryczała i ukryła się
pod piaskiem. Towarzysze Za’ odetchnęli z ulgą, jednak zarówno ja, jak i
kobieta wiedzieliśmy, że to nie koniec walki.
- Zed, Talon, to wróci! –
upomniała ich kobieta. – Patrzcie pod nogi.
Mężczyźni skinęli głowami i
zerknęli na złoty piasek. Moi żołnierze na moment rozwiali się na wietrze, ale
wiedziałem, że jeśli będzie to konieczne, będę mógł ich przyzwać do siebie bez
najmniejszego problemu.
- Talon, na lewo!
Noxiańczyk posłusznie odskoczył,
tym razem o wiele pewniej i zwinniej. Tuż pod jego stopami z piachu wynurzyła
się Xer’Sai, łapą zagarniając jednak tylko powietrze. Uniosłem od razu dłoń i
gdy w piachu wyrośli żołnierze, skierowałem ich włócznie do ataku.
Dwóch lub trzech zdołało sięgnąć
miękkiego podbrzusza bestii. Zwierzę zaryczało i od razu schowało się pod
piasek, wzniecając tumany kurzu.
- Potrzebuję jej tak jeszcze
raz! – zawołałem.
Za’ skinęła głową i wydawała
kilka rozkazów swoim towarzyszom. Byli jej posłuszni, ufali jej słowom, nawet
jeśli nie ufali sobie nawzajem. Gdy Xer’Sai wyskoczyła z piachu, próbując
dosięgnąć iończyka, włócznie moich piaskowych żołnierzy uderzyły w jej brzuch.
Zwierzę zaryczało, zranione i
przerażone. Próbowało schować się pod piach, ale tak naprawdę nie miało sił, by
wyrwać się z moim żołnierzom. Piaskowe włócznie trzymały ją mocno,
przyszpilając do złotego morza pod nią.
Xer’Sai zaryczała raz jeszcze,
po czym zwinęła się w konwulsjach w kłębek niczym martwy pająk. Cofnąłem swoich
żołnierzy, patrząc z obrzydzeniem na bestię – była ogromna i była paskudna,
była też plagą mojej ojczyzny.
- Azir!
Uniosłem głowę ku Za’ i
właściwie to był mój błąd – nie powinienem zwracać uwagi na jej krzyk, ale na
to, co ten krzyk wywołało. Gdy z piachu przede mną wyłoniła się fioletowa łapa
z czarnymi szponami, uchyliłem się zbyt późno. Ból rozdarł mój brzuch tak, jak
szpony rozdarły moją zbroję i moje ciało. Warknąłem, uniosłem dłoń, a piaskowi
żołnierze przebili ciało mniejszej, ale o wiele sprytniejszej bestii.
- Azir!
Żołnierze rozsypali się w proch
– moja magia była słaba tak, jak ja byłem teraz słaby. Przycisnąłem ręce do
brzucha, czując mokre, rozszarpane tkanki. Świat przed oczyma zawirował, a
zaraz potem pustynny piach, zabarwiony moją własną krwią, wydał mi się na
sekundę bardzo bliski. Tylko na sekundę – potem szybko zaczęło robić się ciemno
i przestałem czuć właściwie cokolwiek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz