4. błogosławieństwo

 


Planeta Łowów, dwadzieścia osiem lat po powrocie It’chi z Feralnego Polowania

Ojciec nie wydawał się przekonany – chociaż nie wiedziałem, dlaczego wyglądał na niezadowolonego, że to właśnie Ziemia miała być moim kolejnym celem podróży. Marszczył czoło, jego oczy stały się pochmurne, żuchwy zacisnęły się, a palce niespokojnie zatańczyły na kamiennym blacie. Wiedziałem, że spróbuje mnie przekonać do innego polowania, próbował już z Ulunus i Atov T37, ale ani rekiny, ani węże teraz mnie nie interesowały.

Ojciec idealnie wiedział, jak uparty potrafię być. Sam taki był, nieugięty w raz obranej ścieżce, gorącej krwi i z głupimi pomysłami. Chciałem lecieć na Ziemię i gdy tylko otrzymałem pozwolenie na lot i polowanie, poinformowałem o tym ojca.

- A może… Syntra? – Ojciec spróbował raz jeszcze. – Pełzacze są w okresie godowym, będą bardzo nerwowe.

Zamruczałem niezadowolony. Pełzacze były łakomym kąskiem, silne i brutalne zwierzęta stanowiły doskonałe trofeum. Już poza okresem godowym były niebezpieczne, w czasie rui stawały się istnymi maszynami do zabijania i niewielu mogło pochwalić się trofeum uzyskanym właśnie w tym czasie.

Ja jednak wolałem lecieć na Ziemię. Ojciec widział to w moich oczach. Odetchnął i oparł się zrezygnowany o swoje kamienne, niewygodne krzesło.

- Czemu chcesz akurat polować na ludzi? – zapytał. – To przez znajdę?

Z mojego gardła wyrwał się głuchy charkot, który szybko jednak umilkł. Właściwie to sam nie wiedziałem, czemu chcę tam lecieć. Z jednej strony chciałem zobaczyć, czy inni ludzie też są tacy, jak Sir’ka – bezczelni, silni i sprytni. Chciałem ukarać jej rasę za wszystkie chwile, gdy znajda mnie poniżała i pokonała, ale z drugiej strony… było coś jeszcze. Nie rozumiałem tego do końca, ale gdzieś w środku mnie coś płonęło ze złością, potężnym żarem ogarniając mnie całego i jedynie myśl o locie na Ziemię nieco łagodziła ten ogień.

- Nie – przyznałem szczerze. – Może trochę.

Ojciec uniósł na mnie zaskoczone spojrzenie, zaraz jednak zmarszczył czoło.

- Nie powinieneś tam lecieć – zauważył, podnosząc się. – Cokolwiek byś nie czuł, lepiej, abyś trzymał się z dala od Ziemi, Thwei.

Patrzyłem, jak wstaje i jak podchodzi do okna. Patrzył na plac, gdzie moi bracia mieli swoje wieczorne ćwiczenia. Miałem nadzieję, że po rozmowie i ja do nich dołączę. Ceniłem czas, spędzony razem z rodzeństwem, a te dzisiejsze ćwiczenia mogły okazać się ostatnimi przed wylotem.

- Zawsze trzymałeś nas z dala od Ziemi i ludzi – zauważyłem nieco z wyrzutem. – To przez znajdę, prawda? Przywiązałeś się do niej.

Ojciec nie odpowiedział, nic też nie wskazywało na to, by słowa go w jakikolwiek sposób dotknęły. W końcu odetchnął i odwrócił się ode mnie.

- Kiande nie powinni w ogóle przebywać wśród ludzi, Thewi – powiedział, wolno i rozważnie, mierząc niemalże każde wypowiadane słowo tak, jakby wyrazy mogły okazać się niebezpieczne. – A jednak… ciągle nas do nich ciągnie. To niezdrowe przywiązanie.

Zmarszczyłem czoło, kompletnie nie rozumiejąc, o co może ojcu chodzić. Czasami mówił dziwne rzeczy, czasami bywał mniej logiczny niż Ui’stbi w swoich magicznych transach, jednak nigdy nie posądzałem go o utratę rozumu. Jego słowa musiały mieć zatem jakieś znaczenie, sens, o którym wiedział jedynie on.

- Nie zatrzymam cię – zauważył. – Tak, jak i nikt nie zatrzymał mnie, gdy prawie pięćdziesiąt zim temu popełniałem ten sam błąd.

- Czyli mogę lecieć, tak? – podsunąłem, kompletnie ignorując wplecione w słowa ojca ostrzeżenie. – Z twoim błogosławieństwem?

Ojciec powoli, sztywno skinął głową. Był temu niechętny, widziałem to, ale jednocześnie nie chciał rozstawać się ze mną w gniewie i rozgoryczeniu.

- Masz moje przyzwolenie, Thwei – powiedział. – Zanim jednak polecisz, spędź noc na medytacji w kaplicy. Twoi bracia przygotują twój wylot.

Pokiwałem głową i podszedłem do ojca. Objął mnie ramieniem i przycisnął do siebie. Wiedziałem, że mimo iż szkolił nas twardą ręką i traktował nas nie raz bardzo oschle, to kochał każdego z nas. Dziś po raz pierwszy miał wysłać jednego ze swych synów w daleki wszechświat. Czułem, że ciążyło to mu gdzieś na sercu i duszy.

- Niech Ragta prowadzi twoje kroki, synu – powiedział. – Uczyń swój klan dumnym z twojej drogi.

- Tak, ojcze – zapewniłem.

 

~ * ~

 

Ponury Żniwiarz odetchnął, podsuwając wargami kolejny kawałek wodorostu do ust. Zielona, gąbkowata roślina była słodka w smaku i żuło się ją jak gumę. Razem ze Żniwiarzem przeleciała kawał wszechświata – jeszcze godzinę temu była po drugiej stronie galaktyki, gdzie na zapomnianej, czerwonej planecie mężczyzna doglądał cicho śpiących wojowników.

Legion uśmiechnął się lekko i oparł się wygodniej o drzewo za sobą. Mimo że siedział kilka kilometrów od domu Kiande, doskonale i widział rozmowę, i słyszał wszystkie słowa najstarszego z synów Hult’kaina.

Droga, którą Żniwiarz prowadził cały klan, była wyboista, pełna wyrw i kręciła się jak żadna inna. Ragta, yautjański bóg ognia, patrzył na jego działania z obawą, ale nigdy nie sprzeciwił się niczemu, co Czarny Łowca robił – dziwnie ufał bogu śmierci, ufał, że w końcu jego ukochany klan wyzwoli się z dawno rzuconej nań klątwy.

- Jeszcze trochę – mruknął Żniwiarz. – Jeszcze trochę.

Zerknąwszy jeszcze w stronę domu, uśmiechnął się i przymknął oczy, wygodniej układając się na drzewie. Sen nie był mu potrzebny, ale czasami po prostu warto było odpocząć.

 

~ * ~

 

Kaplica była mroczna i cicha, pełna dymu z kadzideł i miała w sobie coś niezwykłego, co zawsze sprawiało, że dziwny dreszcz przechodził mi po plecach. Ojciec mówił, że budynek stał tu na długo przed tym, jak na te ziemie sprowadzili się Kiande – wybudowaliśmy nasz dom przy mrocznej kaplicy w środku lasu, wierząc, że bóg, który mieszkał w kamiennych murach, ochroni nas i nasze łowy.

Jak dotąd Ragta nigdy nas nie zawiódł. Czuliśmy jego ogień w sobie, a jego ręka prowadziła naszą dłoń w czasie polowań. Byliśmy dzięki temu poważanym klanem, silnym, chociaż niewielkim. Ojciec uczył nas posłuszeństwa wobec siebie i Ragta – wiedział, że pamięć o bogu ognia sprawi, że nasze łowy będą tak wielkie i owocne, jak polowania każdego z naszych przodków.

Medytowanie w kaplicy polegało głównie na bezruchu, trwaniu we własnych myślach z jednoczesnym, pełnym kontrolowaniem reakcji własnego ciała. My, Kiande, zawsze byliśmy w gorącej wodzie kąpani, ale nie oznaczało to, że nie potrafiliśmy być opanowani. Brutalni i skuteczni w jednym, uczyliśmy się zarówno twardych ciosów, jak i wielogodzinnego milczenia.

Noc była cicha i spokojna. W Puszczy, której granica znajdowała się zaledwie kilkadziesiąt metrów od naszego domu, śpiewały nocne ptaki i krzyczały jak zwykle rozweselone baboo. Niewiele więcej było słychać – koty były zbyt ciche, a ogromne tury spały.

W czasie medytacji wszystkie zmysły były o wiele bardziej wyczulone. Wielu z naszych medytowało przed polowaniem, by wyostrzyć słuch i wzrok. Pewnie tylko dzięki temu pozornemu, wewnętrznemu spokojowi byłem w stanie usłyszeć ten cichy szelest i te lekkie kroki.

- Czego chcesz, znajdo? – warknąłem, otwierając oczy.

Kroki ustały, tak samo jak szelest. Nie słyszałem nawet jej oddechu, ani bicia jej serca. Odwróciłem się, ale moje przeczucia mnie nie myliły – ta przeklęta znajda znajdowała się tuż za mną, lekko pochylona, przyłapana na skradaniu się w połowie kroku.

- Lecisz na Ziemię – wyznała cicho.

- Przeszkadza ci to? – prychnąłem, podnosząc się.

- Nie, nie to – wyznała, prostując się. – Obiecałeś mi coś, Thewi.

Zmarszczyłem brwi, a zaraz potem zaśmiałem się i ruszyłem ku kobiecie. Nie odsunęła się, twardo stojąc na swoim miejscu z wysoko podniesioną głową i zaciśniętymi pięściami. Przez te wszystkie lata jej szaleństwo nie zmniejszyło się nawet odrobinę – wciąż była na tyle zwariowana, by bez problemu rzucać wyzwanie jednemu z nas, Kiande.

Stanąłem tuż przed Si’rką i powoli pochyliłem się nad nią. Nie przyszło mi to tak łatwo, doskonale pamiętałem, że jeden jej gest potrafił nieźle namieszać w moim umyśle. Musiałem być ostrożny przy niej – znajda była niebezpieczna i to na wiele różnych, dziwnych nieraz sposobów.

- To nadal cię czeka, znajdo – wysyczałem. – Wrócę, a gdy przejdziesz rytuał, skręcę ci twój kark.

Kobieta uśmiechnęła się tylko. Po tylu latach nauczyłem się doskonale rozpoznawać te jej ludzkie, proste gesty. Gdy wargi rozszerzały się w uśmiechu, była zadowolona, ale naprawdę szczęśliwa bywała wtedy, gdy zamykała oczy, odchylała się i śmiała niczym szaleniec. Teraz ewidentnie okazywała zadowolenie dla moich słów – ta szalona znajda czekała na ten pojedynek, chociaż przecież wiedziała, że walka sprowadzi na nią śmierć.

Parsknąłem i odsunąłem się od niej.

Czy na pewno? Tyle lat prowokacji, głupich bójek i pozorowanych walk, a jedyne, czego teraz byłem pewny, zamykało się w tym, że niczego nie byłem pewny wobec kobiety. Sir’ka była silna, sprytna i oznaczona pieczęcią Ragty. Była niebezpieczna, wiedziała o tym, a ja czekałem na ten pojedynek nie mniej, niż ona sama.

- Przyszłaś tylko po to? – zapytałem, gdy mimo wszystko dziewczyna nie zniknęła.

Pokiwała głową, zaraz jednak zawahała się i zaprzeczyła nikłym gestem. Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, czego jeszcze ta szalona znajda może chcieć. Nim jednak zażądałem kolejnych wyjaśnień, coś przy warsztacie mignęło – okno na dachu otworzyło się i zamknęło, a księżycowe światło zatańczyło wtedy na gładkiej tafli szkła.

Hult’ah. Wiedziałem, że wymykał się w nocy, każdy z nas tak robił Przeczesywaliśmy wtedy Puszczę, szukając turów, kotów i jaszczurów, przygotowując się do polowania w odległych światach. Jednak od pewnego czasu to jego naturalne wymykanie się stało się niezdrowym przywiązaniem do nieprawidłowego, a to tylko za sprawą przeklętej znajdy, która stała teraz przede mną.

Nagle słowa ojca z dzisiejszej rozmowy odbiły się echem w moim umyśle. Czy to o tym niezdrowym przywiązaniu rodu Kiande mówił ojciec? Nawet jeśli Hult’ah miał to swoje dziwne zauroczenie znajdą, przecież ani ja, ani Thei nie czuliśmy pociągu do Sir’ki. Zakładałem też, że i Hult’ahowi ona przejdzie. Co zatem oznaczały słowa ojca? I dlaczego tak bardzo starał się trzymać nas z dala od ludzi?

- Lepiej go zostaw – parsknąłem.

Sir’ka zerknęła na mnie zaskoczona. Chyba pierwszy raz w życiu widziałem ją tak niepewną, niemal zażenowaną.

- Jak zginiesz, będzie mu przykro – mruknąłem. – Nie chcę, żeby winił mnie za to, że jesteś na tyle szalona, by dać sobie skręcić kark, znajdo.

Zaśmiała się jedynie i uniosła dłoń na pożegnanie, po czym cicho zniknęła w mroku Puszczy. Za nią, niczym cień, podążył Hult’ah. Odetchnąłem tylko i potarłem skronie palcami. Rozmowa z dziewczyną nie zirytowała mnie, a pozostawiła dziwne, ciepłe, przyjemne uczucie. O dziwo myśl, że Sir’ka będzie tu na mnie czekać ze swoją chęcią do walki sprawiła, że jeszcze mocniej postanowiłem w chwale i pełnym zdrowiu wrócić z wyprawy.

 

~ * ~

 

Hult’kain czuł się niespokojny i wiedział, że decyzja Thewiego o wylocie na ziemię była dokładnie tym, co sprawiło, że czuł się rozdarty. Nie mając lepszego pomysłu łowca wybrał się do Ui’stbi, licząc na to, że stary mag ukoi jego złe przeczucia.

- Nie powinno cię to martwić, Hult’kain – zauważył radośnie Ui’stbi. – Thwei nie robi niczego, czego nie chcieliby bogowie.

- To chyba martwi mnie jeszcze bardziej – wyznał przywódca Kiande.

- Dałeś mu błogosławieństwo – zauważył Ui’stbi.

- Jej moim synem – odparł Hult’kain, jakby te słowa mogły wyjaśnić wszystko.

Ui’stbi skinął tylko głową i rozwinął kilka zwoi przed sobą. Stół w jego pracowni, kiedyś kamienny, teraz szklił się pięknie. Hult’kain wiedział, że to tutaj Sir’ka zaczynała swoje ćwiczenia z ogniem. Teraz blat wydawał się gładki i lśniący jak szkło, a Ui’stbi często używał go do naukowej pracy.

- Nad czym pracujesz? – zainteresował się Hult’kain.

- Jestem w stanie określić, kiedy pojawili się w naszej historii bogowie – wyjaśnił ostrożnie Ui’stbi. – Wszyscy, oprócz jednego.

Hult’kain zerknął niepewnie na przyjaciela, a zaraz potem przymknął oczy i zrezygnowany westchnął, wyrzucając z siebie jedno, ciche słowo:

- Cetanu.

- On tu był zawsze, Hult’kain – potwierdził Ui’stbi. – Był tu, gdy Hish sprzeciwili się Amengi. Był tu, gdy zarówno Hish, jak i Amengi zniknęli.

Hult’kain nie odpowiedział. Nie wiedział, co miałby odpowiedzieć. Ui’stbi ciągnął dalej:

- Myślę, że będzie tu, gdy i my znikniemy.

Hult’kain nie odpowiedział, ale właściwie pomyślał teraz o tym samym.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz